Xenós – z klasycznej greki “obcy”. Daleki, dziwny, nieswój. Z tąd nasza ksenofobia (lęk wobec obcych), ksenofilia (fetysz konataktów seksualnych z osobami obcymi), oraz ksenolit (fragment skały, różniący się od skały wulkanicznej, w której się znajduje).

Nie kupuję Halloween. Wręcz odrzucam Halloween, niczym organizm biorcy, odrzucający przeszczep o niedostatecznej zgodności tkanek. Halloween to dla mnie ksenolit, coś co nigdy do końca się nie zaadaptuje, zawsze będzie nieestetycznie odróżniało się na tle “Statku Matki”. Jest to “Hurra!” klasyczego, amerykańskiego amerykanizmu, a my od kilku ostatnich lat nieudolnie próbujemy to “Hurra!” naśladować, zapominając w swoich ambicjach, że nie jesteśmy i nigdy nie będziemy Amerykanami. Mentalność naszego narodu – mimo, iż pod naciskiem globalizacji ulega powolnym, wymęczonym zmianom – nie jest w stanie podźwignąć pompy, klimatu i zaangażowania gawiedzi, jakim powinno odznaczać się Halloween z prawdziwego zdarzenia. Niby są dynie, ale tak naprawdę ich nie ma. Niby są imprezy, ale tak naprawdę to… serio? Wszystko wydaje mi się być sztuczne, nie nasze, na pół gwizdka, wymuszone i dziwne. Nie stroimy domów, nie wypuszczamy dzieciaków na ulice, nie pieczemy ciasteczek. Co najwyżej idziemy do klubu na imprezę “Halloweenową”, bo okazja żeby wypić darmowego drinka jest dobra jak każda inna. Może nawet wypatroszymy dynię czy dwie, ale na litość boską – nie, nie można tego nazwać świętowaniem! Moja teoria brzmi: albo robić coś porządnie, albo nie robić tego wcale. Bo już wolałabym nie dostać nic, niż dostać bukiet zwiędłych róż, o!

A już abstrachując od obcego nam charakteru Halloween, samo przesłanie tego święta też nieszczególnie do mnie przemawia. Bo niby co jest takiego super w baniu się, w celebroniu strachu? Co jest takiego super w śmierci, kościotrupach, pajęczynach i innych okropnościach? Nazwijcie mnie słabeuszem, ale chyba wolałabym obchodzić starą słowiańską Noc Kupały. Pogańską, pierwotną i wiejską – owszem. Ale przynajmniej opiewającą to, co piękne: siły przyrody, płodność, urodzaj, miłość i radość.

Krytykuję Halloween jako ateistka. Nie twierdzę wcale, że jest to święto niebezpiecznie zbliżone do okultyzmu, demoralizujące bluźnierstwo przeciw Bogu, ani nic tego rodzaju. Nie twierdzę też, że dzieciom w przebraniach należy zatrzasnąć drzwi przed nosem, wrzeszcząc, że będą smażyły się w ogniu piekielnym przez resztę wieczności. Nie. Jeżeli komuś sprawia niewysłowioną radość paradowanie po ulicy w przebraniu gnijącego trupa, to kurczę – wolnoć Tomku w swoim domku. Ale nie zmienia to faktu, że w przypadku Halloween zgodność tkanek pozostawia wiele do życzenia.