W ramach tygodnia polskiej muzyki dziennikarze naszego portalu przygotowali zestawienia top5 swoich polskich płyt. Postanowiliśmy wybierać subiektywnie. Nie wybrałem więc pięciu najlepszych czy najważniejszych albumów w dziejach polskiego rocka. Taki dobór zawsze będzie dyskusyjny – muzyka to nie matma, tu absolutnych sądów nie ma. Ale pokusić się możemy śmiało o wybór pięciu najważniejszych płyt dla nas. Takich, z którymi wiążą nas wspomnienia, które były dla nas punktami zwrotnymi, które najlepiej nas charakteryzują, które mówią coś o naszym życiu. Z wielką przyjemnością przedstawiam Wam pięć moich najważniejszych albumów, bez których byłbym pewnie zupełnie kimś innym…

1. Pidżama Porno „Styropian” (1998)

Dla współczesnych tzw. hipsterów Grabaż i jego obie drużyny to synonim wszystkiego, co najgorsze w tzw. polo rocku. Przaśnych i prostackich piosenek-soundtracków na dyskotekę w gimbazie (w najlepszym razie juwenalia) i pryszczatej retoryki przemawiającej do smutnych kinderpunkowych panienek w glankach i pacyfkach. Dlatego właśnie nigdy nie zostanę hipsterem. Oczywiście, ani punkowa Pidżama Porno, ani indie-reggae-folkowe Strachy Na Lachy to nie są kapele wirtuozów. Ale tylko głuchy odmówi ich numerom chwytliwości – no i trafiania w samo sedno tego specyficznego, słowiańskiego muzycznego ducha, którego wstydzić się mogą tylko mali ludzie z kompleksem Zachodu. A Grabażowi nie sposób odmówić również literackiego talentu – nie darmo jego teksty ukazują się w zbiorach pod tytułem Wiersze.
Ale muszę przyznać uczciwie, że nie z powodu wartości artystycznych tak naprawdę Pidżama wygrywa zestawienie. Wielokrotnie zastanawiałem się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym w drugiej klasie gimnazjum (hm, nie ma co ukrywać) nie poznał tych piosenek. Do których początkowo podchodziłem z pewną rezerwą (gitary tak bardzo ciężkie, słowa takie poetyckie, takie buntownicze – serio, tak wtedy myślałem o Pidżamie Porno). Zupełnie zmieniło się moje myślenie o muzyce – że można grać inaczej, niż popowe stwory z Vivy, że można śpiewać coś innego niż zlepek pseudomiłosnych komunałów. To wywróciło mój świat do góry nogami. Przez kilka tygodni chodziłem dosłownie zakochany w Pidżamie Porno. Z czasem pojawiły się inne zespoły w moim życiu, ale z ulubionymi grupami muzycznymi jak z dziewczynami – pojawiają się kolejne, może znajdujemy sobie jedną jedyną na zawsze, ale sentyment do tej pierwszej nigdy nie przeminie, bo pierwsza miłość jest zawsze najintensywniejsza.

2. Kult “Spokojnie” (1988)

Kolejny zespół z żelaznego gimnazjalno-juwenaliowego kanonu. I kolejny mój ulubiony zespół w gimbazie. Jednak wcale nie kojarzony aż tak mocno z bardzo młodymi słuchaczami, jak formacje Grabaża. Kazika i paczki słucha przecież cała Polska. Słuchają gimbusy, słuchają maturzyści, słuchają studenci, słuchają intelektualiści, słuchają dziennikarze, słuchają naukowcy, słuchają politycy. Kto nie slucha Kazika, ten hipster. Mister Staszewski od dawna pełni rolę papieża polskiego rocka, który ma coś do powiedzenia na każdy temat. Od ACTA, przez teczki IPN-u, po niańczenie wnuków – niepozorny pan „z farfoclem na głowie” w mediach komentuje wszystko. I wszystko komentuje również w tekstach. Muzyczne sumienie PRL i RP od 30 przeszło lat, niczym ten przysłowiowy Max Kolonko mówi jak jest, w dobitnych, bezczelnych piosenkach. Mobilizuje swoich słuchaczy do zastanowienia: Czy naprawdę wszystko jest takie zajebiste na świecie, w którym żyję? Czy wszystko muszę przyjmować pokornie, na kolanach, bez mrugnięcia okiem? Do stawiania pytań: Czy warte to wszystko, by czynić upadek? Które prawo dla nas, a które prawo dla nich? Czy tracimy czas na chodzenie po kościołach i kłamstwa o aniołach? Dlaczego na ulicy leży suchy chleb, a tak wielu nie ma chleba w ogóle? Kazik pokazuje nam jak umie, o czym zawsze wiedział. Jako młody człowiek się zdecydowałem i wreszcie zobaczyłem, i już nic odtąd nie było takie samo.

3. Partia – Dziewczyny kontra chłopcy (1999)

Burn down the disco, hang the blessed DJ/because the music he constantly play/says nothing to me about my life – śpiewał Steven Patrick Morrissey, guru nerdów, outsiderów i emocjonalnych wyrzutków. Czyli mój. Każdy, kto mnie zna, i zna twórczość The Smiths nie będzie miał żadnych wątpliwości, że musieli zostać moim ulubionym zespołem. Siłą rzeczy, wśród moich ulubionych grup musieli się znaleźć również ich polscy odpowiednicy. Jeśli już szukać takowych, to bez wątpienia należy skierować wzrok na „pieprzony Żoliborz”, gdzie powstał najbardziej warszawski, i jednocześnie najbardziej manchesterski polski zespół – Partia. Nieodległy od Smithsów muzycznie – miks punka, rockabilly i starego popu całkiem blisko się lokuje twórczości wielkiej angielskiej czwórki – ale przede wszystkim bliźniaczy wręcz tekstowo. Lider i wokalista Partii (a później Komet), Lesław, to najlepszy wybór, jeśli chodzi o polskiego odpowiednika Morrisseya, czy raczej postaci, w którą wcielał się Anglik jako wokalista The Smiths. Skrajny samotnik i outsider, deklarujący chorobliwą nieśmiałość i patologiczną trudność w relacjach z innymi ludźmi, zagubiony w życiu, którego jedynymi przyjaciółmi są stara muzyka, stare filmy i Stare Miasto. Tacy są też bohaterowie jego tekstów, w których fani The Smiths na pewno bez trudu znajdą odbicia Morrisseyowskich postaci. Teraz jesteś tutaj, jutro cię nie będzie/To wszystko się kończy, jak zbyt krótki sen. Wieczorem wracam do domu/Wiem więcej niż chciałem wiedzieć/Znam odpowiedzi na pytania/Których nie chciałem zadać. Jeśli przerobiliście takie sytuacje, to znaczy, że ta płyta jest dla Was. Zadzwoń do mnie i uratuj mi życie, chcę przeżyć jeden prawdziwy dzień – Lesław, cholera, kto ci pozwolił śpiewać o moim życiu?

4. Bielizna – Taniec lekkich goryli (1989)

Bielizna poprzez postać jej frontmana, Jarosława Janiszewskiego kojarzy się nieodłącznie z absurdalnym humorem. Lider dał się poznać jako wokalista pastiszowo-bigbitowych Czarno-Czarnych (którzy zasłynęli hitami o nogach i dziewczynie z trąbą) i konferansjer, sypiący jak z rękawa żartami, których nie powstydziłaby się trupa Monty’ego Pythona. Do tego jest również dobrym kumplem Krzysztofa Skiby, Końja i Tymona Tymańskiego, offowych stańczyków z Trójmiasta. I tak niejako, przy okazji, stoi również na czele alternatywno-rockowej Bielizny. Purnonsensowego humoru w tekstach zespołu rzecz jasna nie brak, ale postrzeganie Bielizny jako kabaretowej trupy to bardzo krzywdzące uproszczenie. Tym bardziej, że w latach 80. byli grupą naprawdę rewolucyjną. Najbardziej oryginalny polski zespół – mówi o Bieliźnie Lesław, a ja się mogę pod tym w zupełności podpisać. Gdańszczanie wypracowali własną wersję nowej fali, czujnie wykorzystując patenty fali z przedrostkiem „cold”, jak również ówczesnej brytyjskiej sceny indie (cóż, znowu musi paść nazwa The Smiths), do tego wszystkiego dodając rozwiązania rytmiczne wzięte z muzyki bałkańskiej – zarówno folkowej, jak i jugosłowiańskiego rocka. No i te teksty… Z dominantą groteski, ale czy naprawdę tak zabawna jest historia człowieka, który staje się więźniem psychopatycznego doktora? Czy dziewczyny oszukanej przez człowieka, który obiecywał wykładzinę podłogową? Chłopaka, dla którego ucieczką od trudnej rzeczywistości są marzenia o tańczących gorylach? Nie mówiąc już o ponadczasowej opowieści o terroryzmie, czy tragicznej historii upośledzonego umysłowo pięściarza. Gorzki śmiech przez łzy towarzyszy całej tej genialnej płycie.

5. Post Regiment – Post Regiment (1992)

Slucham wielu różnych gatunków muzycznych, ale gdybym miał wybrać ten, który jest mi duchowo najbliższy, bez wahania wybrałbym punk. Osoby które mnie znają, mogą podśmiewać się z tego, ale zawsze w głębi duszy byłem punkowcem. Nigdy nie nosiłem irokezów, glanów, ramonesek – ale czy na tym to polega? Punk to nie agrafka w nosie, to wolna myśl w głowie. Poczucie, że nikt nie może tobie mówić, co masz robić. Ani z politycznej mównicy, ani z ołtarza, ani ze szkolnego biurka, ani nawet zza stołu przy niedzielnym obiedzie – jeśli Ty się z tym nie zgadzasz. Że ze wszystkich dróg, jakie nam oferuje ten świat masz prawo wybrać własną. Nie zawsze wybierzesz dobrze – ale prawo do robienia błędów (czy parafrazując Dezertera – prawo do bycia idiotą) to też wielka wartość.
W tej chwili taką pigułką punkowskich ideałów jest dla mnie pierwszy album nieodżałowanego Post Regimentu. Ta płyta to wszystko, czym powinien być punk rock – w muzyce jest „wściekłość i brud”, ale zawrotnym tempom towarzyszą genialne melodie. Nika, Smok, Rolf, Max i Janek Cybulski mogli być gwiazdami pop – ale po co? W popie nie mogliby prezentować swoich ideałów, którymi – nie ma potrzeby w to wątpić – żyli. Walka z wszelkimi ograniczeniami – społecznymi, politycznymi, religijnymi, obyczajowymi. Do dziś mi to cholernie imponuje. Wiadomo – naturalne jest, że z wiekiem człowiek nabiera doświadczeń i zaczyna nieco bardziej krytycznie patrzeć na punkowe ideały. Często okazują się po prostu mrzonkami idealistów. Ale wciąż z czystym sumieniem mogę mówić: „kto nie był punkiem, był draniem za młodu”. A w tekstach Post Regimentu, takich jak ten: Nie znam tutaj nikogo, lecz nienawidzą mnie/Idę znikąd donikąd, wszystkiego boję się/Tylko zmieniają się kolory: zielony, żółty i czerwony/Ktoś, kogo nigdy nie było, zostawił mnie zaczytywać się jak w najlepszej poezji.