Przedstawiamy Wam kolejną piątkę płyt z cyklu „Dobre, bo polskie”. Absolutnie subiektywną. Z silnym pierwiastkiem kobiecym. Za który często jestem wyśmiewany. Jednak głosy, że słucham tylko „babskiej” muzyki niespecjalnie mi przeszkadzają. Tak samo niespecjalnie wiem skąd mi się to przepadanie za kobiecymi głosami wzięło. Może więcej w nich wrażliwości, szczerości. Albo po prostu ładniej brzmią. Jednak postaram się wyważyć proporcje. Trzy kobiety, dwóch mężczyzn. Nie wiem czy są to płyty najważniejsze, na pewno często mi towarzyszące i niesamowicie szczere.

#1

Iza Lach – „Krzyk”

Płyta bardzo mi bliska. Piosenkarki z jeszcze bardziej bliskiego mi miasta – Łodzi. Album wcale nie głośny, wrzaskliwy. Tytułowy krzyk ukryty jest w słowach, w spokojnym śpiewie, który wcale nie niesie spokoju. Książeczka dołączona do płyty ocieka kolorem czerwonym na czarnym tle. Całość jest niesamowicie spójna emocjonalnie, ale nie nudna. Nie dla mnie, czyli tego, który odnajduje w muzyce Izy Lach przystań dla swej wrażliwości. Wreszcie, „Krzyk” to płyta dojrzała, gdzie łodzianka doskonale wie, co chciała wyrazić. Także zaskakując. W „Boję się” wciela się w osobę matki, samą nią nie będąc. Co więcej, wiedziała jak to wyrazić i nie chodzi o sposób przekazania swoich uczuć, a fakt, że sama wyprodukowała płytę. To szczególnie cenne w czasach śpiewania piosenek nienapisanych przez siebie. Nie muszę dodawać kto jest autorem zdecydowanej większości piosenek panny Lach. Szkoda tylko, że taka Iza już nie wróci. Po dostaniu się pod skrzydła samego Snoop Dogga, z którym owocnie współpracuje już parę lat Iza pisze już tylko w języku angielskim, gdzie brak „ć” „ś” tworzy już zupełnie inny klimat. Nie gorszy, ale… czegoś brak.

#2

Julia Marcell – „June”

Była Łódź. Niech teraz będzie Toruń via Olsztyn i Berlin. Czemu Toruń? Bo Julia Górniewicz, bardziej znana jako Julia Marcell, do 14. roku życia mieszkała na Rubinkowie. Dorastała później w Olsztynie, muzyczną karierę na dobre rozpoczynając w Berlinie, gdzie dopiero poznano się na genialnej Polce. Wracając do samej płyty, dość długo przekonywałem się do nowego muzycznego stylu Julii, w którym mniej było fortepianu i melancholii, a więcej różnorodności i energetyczności. Zmienił się także styl narracji. W pierwszej płycie „It Might Like You” piosenki były opowiadaniami, tworzyły jakąś historię. Tutaj dużo jest zabawy formą, utwory nie są skonstruowane pod linijkę. Miesza się nawet tutaj język angielski z językiem polskim, na dodatek w dość karkołomnych konstrukcjach typu „zmądrychwstanie”. Płyta przy tym wszystkim jest bardzo melodyczna, co błyskawicznie podchwytuje publiczność na koncertach. A są one bardzo energetyczne i były takie także za starej, melancholijnej i lirycznej Julii, o czym znów się przekonamy na toruńskim koncercie, który już niebawem, bo 27 listopada.

#3

Marcelina – „Wschody/ Zachody”

Jednych drażni trochę dziecięcy głos Marceliny, mi zwyczajnie się podoba. Przyprawiony w tak przyjemne melodie jak na drugiej płycie artystki smakuje znakomicie. Stanowi wyśmienitą ucieczkę od szarego, poważnego świata. W piosenkach panny Stoszek można odnaleźć tęsknotę do prostoty, czasami nawet naiwnej, ale cały czas magicznej. Gdzie jest miejsce na „niemalowanie się”, „zapychanie kimś telefonu” i inne tego typu elementy codzienności. Zwyczajnie niezwykłej, odmalowanej w pastelowych barwach i zapisanej Marcelofontem. Czcionce, która pierwotnie powstała w Paincie a teraz zdobi okładkę płyty. Jedynym ewidentnym minusem, już nie samej płyty, jest teledysk do „Karmelove” z Piotrem Roguckim, który w ogóle nie koresponduje z ulotnym klimatem płyty i osobowością Marceliny – roześmianej i przyjaznej. Sprawiającej, że użycie frazy „w ogóle” 74 razy w wywiadzie dla CGM nie drażni a zostawia na ładnych parę minut z bananem na twarzy.

#4

Dawid Podsiadło – „Comfort and Happiness”

Jeden z dwóch rodzynków w moim zestawieniu. Chwalony przez krytyków i innych muzyków. Kandydat na idealnego zięcia. Idol nastolatek spoufalający się na Facebooku ze swymi fanami. Przyciągający swoim dziwnym sposobem bycia i nieporadnym stylem wypowiedzi. Mnie również to przyciągnęło, ale fakt, że był on praktycznie wszędzie chwalony w jakiś dziwny sposób trzymał mnie z daleka od jego muzyki. Jakże niesłusznie. Mówili nad wyraz „dojrzały” jak na swój wiek, zgadza się. Brzmi jak ktoś „nie z Polski”, również się zgadza (choć nie zgadzam się z tym określeniem, coraz więcej artystów brzmiących „światowo”). Doczepić się można jedynie ewentualnie do jasno określonego smutno-melancholijnego stylu, jednak to nadaje wyrazistości młodemu chłopakowi z Dąbrowy Górniczej. Rozbrajającej wyrazistości, czego dowodem niezwykle dojrzałe wersy „Nieznajomego” czy „Bridge”. No i brak na polskiej scenie muzycznej młodego, śpiewającego faceta z taką wrażliwością.

#5

Zeus – „Zeus. Nie żyje”

Płyta zawierająca ogromne pokłady szczerości. Bo jak nazwać przywoływanie wstydliwych wspomnień z dzieciństwa i to w polskim hip-hopie, pełnym wszechmocnych egotyków:

Nie byłem nigdy gwiazdą klasy, koledzy mieli adidasy
Rodzicom było szkoda kasy, wiesz ile trzeba na to pracy?
Cztery paski w bluzie, tak jeden mam w bonusie, kurwa mać
marzył mi się świat, świat w którym znikną ludzie.

Rozwaliły mnie te zwrotki. Zanim do nich dotarłem najpierw była „Hipotermia”. To właśnie ona zwróciła moją uwagę na rapera, którego kojarzyłem z teledysku Mesa – nerda wpatrzonego ślepo w ekran tabletu. I skłoniła do zrobienia z nim wywiadu, który miał skupiać się na emocjach. I taki był. Zeus był niesamowicie szczery, przyznając się do przemierzania w nocy kilometrów za browarem i bycia wyzutym z wszelkich chęci, na czele z tą do życia. „Zeus. Nie żyje” spowodowała, że artysta odrodził się jak feniks z popiołów. Zaczęliśmy od Łodzi i kończymy na Łodzi, pełnej muzycznych szczerych emocji.