Walijczyk, który pokochał Polskę – a Polska pokochała jego muzykę. Na przełomie lat 70. i 80., w głębokiej komunie uczył nas rock’n’rolla, a już w XXI wieku czarował nas „nieprzyzwoitymi piosenkami”. Jest legendą, ale świadomie pozostaje na uboczu. Dlaczego nie zobaczymy go w talent show i czego nie usłyszymy na jego nowej płycie – między innymi o tym JOHN PORTER opowiedział nam przed znakomitym koncertem w toruńskim klubie „Lizard King”.

Na okładce płyty Back In Town widnieje mały John Porter. Ale muzyka na krążku wydaje mi się być adresowana do mocno dorosłych, doświadczonych życiowo facetów. Jak śpiewał Wojciech Waglewski – „męska muzyka”…

Nie zastanawiam się, jaką muzykę tworzę – męską, żeńską, jeszcze inną, dla ludzi dojrzałych czy niedojrzałych. To muzyka, która wypływa ze mnie w tej chwili. Każda płyta to rozliczenie z miejscem, w którym w danej chwili znajduję się muzycznie.

Płytę nagrywał pan w angielskim studiu, z brytyjskim producentem Philem Brownem. W wywiadach często podkreśla pan, że nie miał innego wyjścia i zaznacza pan rozczarowanie naszym przemysłem muzycznym. Zdarza się panu myśleć o powrocie na Wyspy?

Nie, jestem już za stary. Za pięć lat może mógłbym, ale powodem przeprowadzki na pewno nie byłby polski showbiznes – który zresztą jest żadnym show i żadnym biznesem. Mam tu swoich ludzi, mam swoje życie tutaj… Bez sensu byłoby zaczynać nagle gdzie indziej.

Mottem płyty jest „Wszystkie moje upiory to kobiety”, słynny cytat z pisarza Jamesa Ellroya. Ale trochę pan tym kobietom w przeciągu swojej kariery zawdzięcza…

Oczywiście, jeśli nie jest się gejem, to kobiety są w życiu ważne (śmiech). Kobiety są bardzo inspirujące. Miłość – ma różne odcienie i znaczenia. Kobieta może być muzą, może być „bólem w d…”, różnie to bywa. Ale zawsze może być inspiracją do napisania piosenki. Bez kobiet byłoby słabo (śmiech)

Tą najważniejszą kobietą w pana karierze jest Anita Lipnicka. Dzięki niej wrócił pan na szczyt, za sprawą wspólnych, bestsellerowych płyt Nieprzyzwoite piosenki, Inside Story i Goodbye. Po tej ostatniej płycie zarzekaliście się, że to koniec waszej współpracy na gruncie artystycznym. Jednak na tegorocznej płycie Anity Vena Amoris pojawiły się trzy pańskie kompozycje. Czy to może być zapowiedź kolejnego wspólnego albumu?

Na razie jest dopiero zarys. Mamy trochę materiału, ale trudno powiedzieć, kiedy uda się doprowadzić do konkretów. Nie planujemy niczego świadomie, to się tworzy niejako przy okazji. Za to w piątek wybieram się do Londynu, gdzie będę nagrywać kolejną swoją płytę solową…

Wspaniała wiadomość! Czy o tym projekcie może nam pan powiedzieć już coś konkretnego?

Współproducentem płyty, podobnie jak w przypadku Back In Town będzie Phil Brown. Na płycie zagrają ci sami muzycy co poprzednio – z tym, że ja będę odpowiadał za wszystkie gitarowe dźwięki. Na pewno to będzie album znacznie ostrzejszy. Nie będzie tam gitar akustycznych – w każdym razie na tę chwilę nie ma ich w moich planach.

Kto będzie pana inspiracją przy pracy nad nową płytą?
W moim wieku przy komponowaniu wychodzą „korzenie”, to, co od lat jest zagnieżdżone w mojej świadomości. Przede wszystkim Neil Young. Słucham nowej muzyki, ale nie mogę powiedzieć, żeby mnie to powalało na kolana… Wszystko już było – czuję się, jakbym słuchał starych rzeczy zrobionych na nowo.

Za sprawą płyt nagranych z Porter Band i Anitą Lipnicką jest pan artystą szeroko znanym, ale jednocześnie pozostającym jakby na uboczu polskiej sceny muzycznej. I mam wrażenie, że dobrze się z tym pan czuje…

Totalnie jestem na uboczu. Jestem „fall off the map”. Czy mi z tym dobrze? Nie wiem. Czasem tak, czasem nie. Ale jestem bezkompromisowy, robię swoje. Muzycznie robię tylko to, na co mam ochotę. Nikt mi nic nie może kazać. Nie zobaczysz mnie w głupim programie rozrywkowym, jako jurora w talent show.

Były takie propozycje?

Tak, ale dla mnie to głupota. Przychodzi armia ludzi, którzy mają talent – i co z tego, że go mają. Talent trzeba rozwijać stopniowo. A w takich programach ktoś zaśpiewa dwa razy w życiu, i od razu go rzucają na głęboką wodę. To dla tych ludzi krzywdzące. Poza tym, czy w tym wszystkim chodzi o muzykę? Czy może bycie celebrytą przez pięć minut? Te programy dają niewłaściwą motywację. Ludzie powinni śpiewać, bo kochają to robić. Muzyka nie może być produktem ubocznym bycia celebrytą.

[Fot. Mateusz Kosowicz]