Po raz pierwszy głośno zrobiło się o niej, kiedy wykonała piosenkę na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, ale tego Przeglądu nie wygrała. Nam Karolina Czarnecka mówi o reakcjach na „Herę, kokę…”, rodzeniu „Córki” i o tym jak to jest (nie) być gwiazdą. Prezentuje przy tym swoje nietypowe, trochę surrealistyczne, poczucie humoru i rzadko spotykaną ogólną wesołość.

Dlaczego zaczęło się od lalek?

– Nie dostałam się do Warszawy na Wydział Aktorski i do łódzkiej filmówki. Składałam też papiery do Białegostoku, a że studiowała tam moja siostra, to stwierdziłam, że spróbuję tam. Spróbowałam… i się udało. Weszłam w to z dużym zaangażowaniem, bardzo mi się spodobało. Wkręciłam się w ten świat lalkarzy.

Co było najbardziej interesującego dla Ciebie w lalkarstwie?

– Może nie tyle w lalkarstwie, co w formie. Odkryłam moc formy, moc metafory, moc przekazu obrazem i nie ukrywam, że był to dla mnie bardzo ważny czas. Poznałam wtedy fantastyczne osoby, z którymi stworzyliśmy hasło: „Sztukę tworzymy”. Tworzyliśmy ją nocami w murach studenckich. Siedzieliśmy i kminiliśmy etiudy, projekty, angażowaliśmy się także w koło naukowe. Działaliśmy, bardzo mocno.

O czym była Wasza pierwsza sztuka? Pamiętasz to?

– Tworzyliśmy dużo mniejszych projektów, z którymi jeździliśmy po teatralnych festiwalach lalkarskich. Nie potrafię odpowiedzieć konkretnie, bo często pracowaliśmy nad etiudami stricte pod zajęcia.

W Toruniu na festiwalu lalek również zajęliście jakieś wysokie miejsce?

– Jako studenci raczej nie braliśmy udziału w konkursach. Gościliśmy z pokazami dodatkowymi.

Jakoś wyobrażałaś sobie kiedyś życie aktorskie, wywiady itp. sprawy?

– Wiadomo, że projektujesz i wyobrażasz sobie siebie w takich sytuacjach jak wywiady. Większe jednak znaczenie miało dla mnie to, co się dzieje realnie i to, co chcę robić, realnie. A wywiady są troszeczkę nierealne.

Porozmawiajmy o tej „nieszczęsnej piosence”. Pamiętasz konkretny moment, w którym zobaczyłaś ile „to” ma wyświetleń?

– Jednego dnia zadzwoniłam do swojej przyjaciółki i mówię „Słuchaj, ten kawałek z dwa tysiące wyświetleń będzie miał”. A ona: „Nie no co ty, myślę, że 3 tysiące”.

Co Cię najbardziej śmieszyło w tym zamieszaniu?

– Na początku mnie to w ogóle nie śmieszyło. To mnie zaczęło przerażać. Zaczęłam sobie mówić: nie traktuj tego świata tak poważnie, może kiedy zacznie cię to śmieszyć. Po czasie czuję pewnego rodzaju respekt do tej sytuacji. Myślę sobie, że sama do tego doszłam i widocznie tak miało być. Śmiech, który się czasem pojawia przekuwam na dystans, do opinii i komentarzy.

W ogólnym rozrachunku to wydarzenie pomogło Ci, choćby przy angażu u Krystyny Jandy?

– Nie, to było wcześniej. Stwierdziłam z kumpelą: „Jesteśmy na trzecim roku, trzeba sobie załatwić robotę, to od kogo zaczynamy?”. Wypisałyśmy sobie reżyserów, z którymi chciałybyśmy pracować i szliśmy do nich, coś na zasadzie: „Dzień dobry, jestem studentką trzeciego roku, nic jeszcze nie umiem, ale chciałabym się nauczyć”(śmiech).

Myśl, pomysł, realizacja?

– Dokładnie, bez żadnych zbędnych rozkmin.

Bez zbędnych rozkmin – jak narodziła się „Córka”?

– „Córka” narodziła się w bólach. Na początku nie chciałam jej urodzić. Nie chciałam tego robić, bo właśnie wszyscy mi mówili „rób coś”. A kiedy ktoś mi mówi, że masz coś zrobić, to ja tego nie chcę robić. W pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że patrząc w pragmatyczny sposób, wykorzystując to co dostałaś, mogę zrobić coś, co będzie takie jakie ja chcę. Ta epka powstała bardzo szybko, spontanicznie i instynktownie. Dobór muzyków i dobór tekstów były bardzo przemyślane, ale także bardzo intuicyjne.

Wszystko powstawało w Warszawie?

– Nie wszystko. Jeździłam do chłopaków ze VSHOODu, do Białegostoku. Stefan Wesołowski, który zrobił jeden numer, był znad morza. Miałam parę wypraw do Wrocławia do L.U.C.A. Na szczęście Siwak był na miejscu.

To było po tym jak L.U.C spadł ze sceny na tym samym Przeglądzie Piosenki Aktorskiej, na którym wykonałaś „Hera, koka, hasz, LSD”?

– To było na tym przeglądzie, dlatego stwierdziłam, że coś nas łączy.

Jak on się odniósł do Twojego wtedy występu?

– On nie widział tego. Podczas naszej współpracy podszedł do mnie tak ojcowsko. Bardzo się cieszę, że go spotkałam, bo mam w nim ogromne wsparcie.

Czegoś się nauczyłaś od niego?

– O Jezu, mnóstwo, mnóstwo rzeczy. Była taka jedna sytuacja, kiedy nagrałam jeden refren, wysyłam mu, a on: „Zwariowałaś? Nie można tego puścić, to nie jest dobre”. Nie mam reakcji typu: Jak to? To nie jest dobre? Raczej wyglądają one tak: przesłucham, rzeczywiście, coś nie jest dobre, OK, to piszę i nagrywam dalej.

Widać w Tobie dużo pokory.

– Z Polski przyjechałam.

Przeczytałem w recenzji na Onecie o Tobie: „Inteligentny pure nonsens czy absurdystyczne opowiastki o życiu w Polsce”. Które określenie Ci się bardziej podoba?

– To pierwsze?

„Pełna ludzi moja bania”?

– „Wciągam, wchłaniam, otumaniam” (śmiech).

Nie chcesz utożsamić siebie całkowicie z postacią, o której opowiada epka. Kryjesz się tam jako tytułowa córka.

– Trochę tak. Korzystam z formy, której próbuję, biorę z siebie, z własnego życia. Nie będę opowiadać o czymś, o czym nie mam pojęcia. Zawsze jednak można to podkolorować, bardziej podkręcić. Zawsze jest ten podmiot liryczny, który powoduje dodatkową tajemnicę.

Czyli tych imprez, które można wyczytać w tekstach, nie było aż tak dużo?

– No nie wiem, nie wiem (śmiech). Różnie to jest z czasem. Teraz pojechałam w trasę. Mam ze sobą na scenie pięciu muzyków: sekcję dętą – trzech braci z Białegostoku, ziomki z ośki (Mateusz Łupiński, Bartłomiej Łupiński, Kuba Łupiński), Siwaka. który też jest z Białegostoku i olbrzyma perkusistę Marcina Wippicha, który wyłamuje się z białostockiego kręgu, gdyż jest z Nidzicy. I tak bujamy się razem (śmiech).

W sumie nie zmieniałabyś teraz niczego w tej epce?

– Nie.

„Reklamy wielkoformatowe”. Dla mnie jako osoby z mniejszej miejscowości to zawsze był taki, można powiedzieć, symbol wielkiego miasta. Co u Ciebie oznacza ta fraza?

– To bardziej metafora. Wszystko błyskało, wszystko błyszczało, wszystko się świeciło, wszystko było kolorowo – intensywne. Tak jak po kwasie – to znaczy słyszałam, że tak jest.

Tego nie wiem… (śmiech). Miałaś jakiś wielki niepokój z Warszawą, z życiem w wielkim mieście?

– Niepokój związany był z odcięciem pępowiny. Istnieje taki pomost, przez który musisz po prostu przejść. Taki, który trzeba przejść świadomie na drugą stronę. Mimo tego, że widzisz pod sobą ogromną przepaść.

Co było w tej przepaści?

– Dużo lęków i strachów, swoich własnych niepokojów w głowie.

A jak sobie w tej Warszawie radziłaś przed uderzeniem do Krystyny Jandy?

– Studiowałam, mieszkałam blisko szkoły. Jeśli studiujesz aktorstwo i oddajesz się temu, to masz tak naprawdę bardzo mało wolnego czasu. I jest to ciężkie, żeby jeszcze robić coś poza tym. Dlatego też starałam się robić coś innego, dlatego też zgłosiłam się choćby na Przegląd Piosenki Aktorskiej, dlatego po prostu zaczęłam śpiewać. Pomyślałam sobie, że chcę robić coś więcej niż tylko siedzieć w tej szkole. Zaczęłam działać. Nie planowałam: „Teraz zostanę gwiazdą Internetu”. Niestety nie. Nie stresowałam się tym, że mam 24 lata, jeszcze nie gram głównej roli w serialu, nie idzie mi na castingach, bo zawsze myślałam sobie, że każdy ma swój czas. A przynajmniej, jak mi było smutno, mogłam sobie to powiedzieć: „Spokojnie, mała, każdy ma swój czas. Możesz się nawet zakochać, mając 50 lat” (śmiech).

Teraz zapytam o „Waginę”. Jak przebiegało kręcenie teledysku?

– Bardzo szybciutko. Grając w „Pożarze burdelu” w teatrze nauczyłam się działania w przyspieszonym trybie: myśl, pomysł, realizacja. Wtedy to bardzo szybko się rozwija. Wagina powstała na egzaminie, gdzie robiłam razem z Ireną Melcer piosenki Tigersów (przyp. redakcji: The Tiger Lillies). Ja zrobiłam „Herę, kokę”, Irena wtedy zrobiła „Nie hajtaj się”, co zresztą wygrało Przegląd Piosenki Aktorskiej. Razem zrobiłyśmy „Waginę” dla funu. Stwierdziłam: „Kurczę, Irena, dawaj, wrzućmy coś na Dzień Kobiet, jakiś prezent”.

Kiedy piosenki o miłości?

– Ojej, no to we wrześniu będą jakieś tam miłości (śmiech).

Szykuje się już kolejny projekt?

– Trzeba robić, robić, robić (śmiech).

W szkole podstawowej ściągałaś koledze spodenki. Dlaczego?

– To było bardzo instynktowne, chyba go kochałam.

Teraz też jest coś niezrozumiałego, w tym co obecnie robisz?

– No właściwie wszystko. Właśnie nie rozumiem o co chodzi, że siedzimy razem w tym momencie w Toruniu i udzielam wywiadu. Nie rozumiem tego. „Ja, panie, tego świata, to ja nie pojmuję”.

Bycie gwiazdą…

– Aa, to już wiem teraz kim jestem (śmiech).

Może gwiazdą filmową?

– Zagram w filmie, w końcu.

Jakieś konkrety?

– Na razie jeszcze nie. Pieczątka nie poszła, brak podpisów. Dlatego jeszcze się tak bardzo tym nie emocjonuję, ale bardzo bym chciała teraz spróbować w filmie. Chcę dotknąć każdej dziedziny, żeby się sprawdzić i poznać.

Z „Pożarem w burdelu” było podobnie co z angażem u Krystyny Jandy: myśl, pomysł, wykonanie?

– Nie, w „Burdelu” to oni mnie sprowadzili, bo miałam akurat z Maciejem Łubieńskim wywiad. Potem zadzwonili, czy nie chciałabym pojechać z nimi na Opener’a, gdzie grali spektakl. Stwierdziłam: „No jasne” i pojechałam. Zostałam i dobrze mi w tym gronie.

A ile już odcinków sztuki było z Tobą?

– O Boże, nie wiem… ja nie umiem liczyć.

Dzięki za rozmowę.

– Dzięki. „Tu było uściśnięcie dłoni” (śmiech).

[Fot. Paula Gałązka]