„Każdy poranek to zmartwychwstanie”* , czyli z karykaturalnym humorem o bladym świtem wstawaniu

Człowiek wstaje rano. Wróć (bo proces jest nieco bardziej skomplikowany): człowiek słyszy znienawidzony dźwięk budzika i już na wstępie jasny szlag go trafia, że noc minęła podejrzanie szybko. Ale taki mamy klimat, trzeba być twardym. Nadludzkim wysiłkiem woli delikwent doprowadza swój tułów do pozycji pionowej, po to tylko, by po sześciu sekundach opadł on z powrotem w czułe objęcia poduszek. Operację powtarza parokrotnie, aż do osiągnięcia pożądanego skutku: to jest zwleczenia swego leniwego (niekiedy skacowanego) ciała z łóżka i przyjęcia postawy wyprostowanej, właściwej homo sapiens. Opcjonalnie kontynuuje periodyczną czynność, dopóki kipiąca irytacją rodzicielka nie wpadnie niczym kula armatnia do jego sanktuarium nieróbstwa, z upiorną miną Gorgony skrzecząc, że jest już wpół do siódmej. (Nawet anielski matczyny sopran o godzinie 6:30 nad ranem przypomina raczej zgrzyt paznokci o tablicę, skrzyżowany z łosim rykiem godowym. To raczej powszechnie znane zjawisko). Jakimś cudem – oczywiście nasz bohater sam nie jest do końca pewien, jak do tego doszło, bo niemal całą swoją uwagę skupia na walce z uparcie opadającymi powiekami – udaje mu się wstać, a nawet przejść kilka kroków. Ponieważ jego umysł póki co odmawia współpracy, gość potrzebuje minuty bądź dwóch, by uświadomić sobie parę istotnych faktów:
a) kim jest,
b) gdzie się znajduje,
c) dlaczego jest tak obłędnie zimno,
d) co powinien uczynić w następnej kolejności.

1440404279_garfield5_xlarge
Doszedłszy do wniosku, że najprawdopodobniej wypadałoby się umyć, rusza on krokiem niemalże tanecznym w kierunku łazienki (jak na tak wczesną porę choreografia bywa imponująca). Niejakie wyzwanie stanowi odnalezienie włącznika światła, który teoretycznie powinien znajdować się mniej więcej w tym samym miejscu, co jeszcze wczoraj wieczorem, ale z jakiegoś powodu niepodobna go tam zlokalizować. Mimo piętrzących się przeszkód, dla chcącego nic trudnego – Fiat lux! Przesuwając się metodycznie, z ręką na ścianie, w kierunku umywalki, człowiek doświadcza pierwszego tego ranka SZOKU. W związku z powyższym zaczyna podskakiwać, kląć, na czym świat stoi i skrzeczeć przez zachrypnięte gardło prawie tak przeraźliwie, jak współczesne gwiazdy muzyki pop – a wszystko dlatego, że łazienkowe kafelki mają temperaturę niepokojąco zbliżoną do tej panującej w wodach oceanu arktycznego. Podczas gdy stopy jegomościa cierpią katusze, on sam próbuje skupić się na zorganizowaniu porannej toalety. Lokalizacja ręczników, mydeł, szczotek i innego rodzaju artykułów trwa w czasie, ale za to pozwala mu nieco otrzeźwieć. Kiedy zatem czysty i pachnący otwiera podwoje kabiny prysznicowej, by następnie wyłonić się z kłębów pary niczym Wenus z morskiej piany, jego umysł funkcjonuje już zgoła prawidłowo. Co wcale nie oznacza, że najtrudniejsza część poranka jest już za nim – ależ skąd! Jak co rano staje on bowiem przed jednym z najcięższych wyborów swojej egzystencji: co ubrać. Rzecz z pozoru prosta… lecz pozory mylą. Należy wybrać strój na tyle wygodny, by w dzikim ataku szału nie zedrzeć go z siebie na środku zaludnionej ulicy, lecz również wystarczająco niewygodny, by nie został zgodnie okrzyknięty piżamą. Idąc dalej: na tyle ładny, coby płeć przeciwna mdlała z zachwytu, lecz nie aż tak, by nie można jej było ocucić (bezpieczeństwo przede wszystkim). Następnie, na tyle kolorowy, by młodzież nie rzuciła się tłumnie z kondolencjami, choć z drugiej strony upodabnianie się do drzewka bożonarodzeniowego również nie jest rekomendowaną alternatywą.
Kiedy zaś człek – z boską pomocą – WYBIERZE już stosowny ubiór, stoi przed kolejnym wyzwaniem: jak wciągnąć na siebie spodnie, których nogawka w zatrważającym stopniu przypomina rękaw dziesięciolatka? (Winą za taki stan rzeczy obarczyć należy Vogue. Na dodatek jestem niemal stuprocentowo pewna, że pozycje, jakie człowiek przyjmuje usiłując wciągnąć te szmatki na tyłek, zainteresowałyby niejednego trenera gimnastyki artystycznej, a może i balet by się załapał). Kiedy nasz bohater znajduje się mniej więcej na półmetku procesu ubierania, z kuchni dobiega go przeraźliwy ryk matki, pragnącej oznajmić, że „jeśli ten leń patentowany w przeciągu ośmiu sekund nie opuści swojej świątyni rozpusty, to świątynia rozpusty niebawem przeobrazi się w siódmy krąg piekieł”. Sugestia jest dość obrazowa i trzeba przyznać, że skuteczna. Przekroczywszy próg kuchni, delikwent ma okazję zaangażować się w pierwszy tego dnia dialog. I choć konwersacja – ze względu na kosmicznie wczesną porę – do górnolotnych nie należy, nie można jej odmówić charakterystycznej dozy rodzinnego ciepła i chwytającej za serce czułości:
– Dlaczego znowu nie ma nic do jedzenia?
– Jak to nie? – Zaskakujące, jak wysoko niektóre kobiety potrafią unieść brwi. Czy to aby legalne? – Przecież mamy chleb, paprykę, ser, pasztet…
– Ale nie ma mleka!
– A, mleko…
– No przecież mówię, że nie ma jedzenia – tu następuje klasyczne przewrócenie oczami, jak na pretensjonalną, nastoletnią istotę przystało, niekiedy występujące w duecie z ostentacyjnym postukiwaniem palcami o stół.
– Nie marudź. Na co ci mleko, skoro nie ma płatków?
Obywatel prostuje się jak struna, niczym dźgnięty szpilką.
– CO MASZ NA MYŚLI, MÓWIĄC, ŻE NIE MA PŁATKÓW??
– No, zwyczajnie. Nie ma, zjadły się.
– JESZCZE WCZORAJ WIECZOREM BYŁY! – Caps Lock w wypowiedzi, jako niezastąpiony manifest świętego oburzenia.
– Ale. Się. Zjadły.
– W nocy?
– Mhm. – krótkie skinięcie głową. Matki momentami do złudzenia przypominają żandarmów, prawda?
– WSZYSTKIE SIEDEM PACZEK?!
Tak, właśnie tak, mamy tu do czynienia ze zjawiskiem dematerializacji, które raz na jakiś czas zachodzi prawdopodobnie w każdym polskim domu. (Z tą drobną różnicą, że gdzie indziej dotyczy ono najpewniej kluczy, kapci, bądź skarpetek. U mnie: JEDZENIA.) Oczywiście, żaden z moich czterech braci nie ma pojęcia, co przydarzyło się nieszczęsnym płatkom (ani dlaczego opakowania po płatkach zaściełają ich szafki nocne).
Wstępnie zirytowany osobnik – każdy młody człowiek, który NIE MA CO JEŚĆ, bywa ździebko wytrącony z równowagi, nie ukrywajmy – podnosi się z miejsca szurając krzesłem, jednocześnie obserwując charakterystyczne skrzywienie na twarzy matki, mówiące: „O Stwórco, a mogłam udusić go w jeszcze kołysce… Mądry Polak po szkodzie”. Kiedy już zainteresowany przyrządzi sobie z żałosnych resztek pieczywa coś, co można w ostateczności nazwać kanapkami, nadchodzi moment napięcia: jak wsypać sobie do herbaty pięć łyżeczek cukru w taki sposób, by matka tego nie zauważyła i nie zaczęła prawić kazań o białej śmierci, węglowodanach, próchnicy szkliwa i innego rodzaju abstrakcyjnych pierdołach, którymi w zasadzie przejmują się tylko dorośli. Jeżeli operacja zakończy się powodzeniem, wówczas człowiek może cieszyć podniebienie nieprzyzwoicie słodkim napojem, składającym się w dwudziestu procentach z sacharozy. Jeśli nie, przychodzi mu wlewać w siebie paskudnie gorzki napar, służący jedynie temu, by przepchnąć przez gardło monstrualne kęsy niezjadliwych sandłiczy.

Kiedy delikwent odbębni już sniadanie, z wolna zaczyna do niego docierać, że powinien wyjść z domu za jakieś… trzy minuty temu. W związku z tym zrywa się gwałtownie od stołu, nie zważając na karcące spojrzenie głowy rodziny, i wybiega z kuchni, jakby gonił go conajmniej kardiochirurg z parkinsonem. W pełnym galopie obiera kurs na swoją sypialnię, w międzyczasie uświadamiając sobie z przerażeniem, że wciąż ma niespakowany plecak. Wrzuca więc do torby wszystkie zeszyty, jakie NAJPRAWDOPODOBNIEJ przydadzą mu się tego dnia w szkole; drogą losowej eliminacji dokłada część posiadanych przez siebie podręczników, a na wierzch dorzuca – przy odrobinie szczęścia piszący – długopis, paczkę miętowych gum oraz gaz łzawiący (jak wspominałam: bezpieczeństwo przede wszystkim. Nauki profesora od PO nie poszły w las).
Tak przygotowany, opuszcza cwałem dom rodzinny. Jego wyniszczone przez ciężki metal aparaty słuchowe rejestrują, że gdzieś zza pleców rodzicielka wykrzykuje standardowe uwagi na temat braku czapki, odmrożeń, zapalenia zatok i czegoś jeszcze, co powinien kojarzyć z lekcji biologii, ale nie ma bladego pojęcia, co to takiego. Sprężystym marszem gna na przystanek, po drodze wciągając na uszy słuchawki – jest przy tym do tego stopnia zaaferowany opóźnieniem, że nie zwraca szczególnej uwagi na fakt, iż nie płynie z nich żadna muzyka. Dzielnie kroczy dalej, mrużąc oczy w porannym słońcu i zastanawiając się, czy w razie spóźnienia nauczyciel łyknie kit o zemdlonym przechodniu wymagającym reanimacji. Może nareszcie warsztaty teatralne przyniosą jakieś rzeczywiste profity, poza dyplomem i własnoręcznie zrobioną maską z papier mache…
Och, dobry Boże, jego autobus stoi już na skrzyżowaniu, a przystanek wciąż jawi się w oddali niczym pół-materialna oaza. No nic, trzeba biec. Sprint z zeszytami grzechoczącymi w plecaku, rozwiązanym trampkiem i malowniczo potarganą strzechą na głowie powinien zostać zdefiniowany jako osobna dyscyplina sportowa, dedykowana wszystkim uczniom ogólniaka tego świata, słowo daję. Kiedy gość bohatersko dopada pojazdu na ułamki sekund przed zamknięciem się drzwi, przez dłuższy moment walczy z własnym układem oddechowym, starając się nie brzmieć jak Darth Vader przechodzący atak astmy. Odzyskawszy zdrowy puls, obmacuje się po wszystkich kieszeniach w poszukiwaniu biletu. Rzecz najzupełniej oczywista – bilet znajduje się w ostatniej kieszeni, do której człowiek zagląda, ponieważ tak jest zawsze. Chociaż od kasownika dzieli go zaledwie metr, nim tam dotrze, zostaje co najmniej trzy razy dźgnięty łokciem w okolicach żeber i średnio pięciokrotnie ktoś zmiażdży mu stopę obcasem. Ilość zasłyszanych uwag o tym, „jak ten szczeniak się przepycha” jest wprost proporcjonalna do liczby znajdujących się w pojeździe emerytek. Kiedy zainteresowany zajmie już docelową pozycję, ma szansę na podsłuchanie nieco ambitniejszych wypowiedzi: chociażby kultowych opowieści o Kryśce spod piątki, która ma czelność tak głośno oglądać „Jeden z Dziesięciu”, że prowadzącego słychać aż na klatce schodowej. Żeby nikt nie wyobrażał sobie, że jazda autobusem miejskim jest nudna (choć już same wybryki Kryśki potrafią człowieka poruszyć), dodam, że od czasu do czasu dochodzi do tragedii: nawiązania kontaktu wzrokowego ze współpasażerem. CO ZA EMOCJE! Oddech staje się płytszy, mięśnie ogarnia paraliż, serce gubi rytm, pojawia się suchość w ustach… Do końca podróży delikwent siedzi jak na szpilkach: zawstydzony i niespokojny. Stara się już nie patrzyć na nic innego poza swoimi dłońmi lub ekranikiem ipoda – na który to spogląda, gdyż właśnie się zorientował, że przez cały ten czas właściwie nie słuchał muzyki.
Gdy pojazd z przeraźliwym zgrzytem zatrzymuje się na Odrodzenia, należy stawić czoła najtrudniejszej części podróży: wysiadce. Aby wydostać się z podstarzałego Jelcza, trzeba najpierw – Bóg raczy wiedzieć jak – przedrzeć się do drzwi. Wyczyn ów w godzinach rannych graniczy z niemożliwością, ale licealista potrafi, zwłaszcza ten na dzień dobry zirytowany brakiem płatków. Maksymalnie zmniejszając swoją objętość, człowiek rusza ostrożnie w stronę światła. Nie patrzy pod nogi. Choć czuje, że pozostawia za sobą ścieżkę podeptanych palców, wzrok ma utkwiony w wąskich prześwitach między jednostkami ludzkimi – to właśnie one stanowią jego szansę na wydostanie się z tego przybytku niedoli. Po prawdzie trochę żałuje, że nie dowie się jak skończyła się brawurowa interwencja w mieszkaniu Kryśki, ale nic to: dzielnie brnie naprzód. Z tryumfalnym okrzykiem wypada na zewnątrz, omal nie łamiąc w pół wszystkich kończyn na gigantycznych stopniach autobusu wysokopodłogowego. Melodramatycznym gestem ociera pot z czoła i rusza w kierunku budynku szkolnego. Kiedy już udaje mu się tam dotrzeć, a następnie – przy akompaniamencie całej gamy jęków i sapnięć – dowlec się schodami na samą górę, odkrywa, że jakimś cudem zdołał zdążyć przed dzwonkiem. Po minucie potworny brzęk sugeruje czas rozpoczęcia zajęć, a w kilka sekund później pojawia się nauczyciel. Jeszcze przed sprawdzeniem obecności obdarza on dziatwę promiennym uśmiechem oraz zapytaniem:
– I jak, wyspaliście się?
Gdzieś z tyłu gardła narasta w człowieku głęboki jęk desperackiego rozbawienia.
Panie profesorze, gdyby tylko o to chodziło…”.

* „Każdy poranek to zmartwychwstanie” – cyt. Erri De Luca, „Montedidio”

A tymczasem niosę Wam pociechę w postaci zaskakująco odpowiedniego tematycznie kawałka kultowych Oasis – „Morning Glory(ze szczególnym naciskiem na wers „Need a little time to wake up”).