Na szczęście wybrałem się na „Miasto 44”  zaraz po jego premierze. Mogłem bez wcześniej zasłyszanych opinii i komentarzy obejrzeć go całkowicie „po swojemu”. Bez pytania w głowie czy powstanie miało sens, chociaż po wyjściu z kina jego się nie uniknie.

No może z jedyną sugestią – film jest bardzo dobry. I z jedną nadzieją, że film nie będzie raził patosem jak reklamujący go slogan: miłość w czasach apokalipsy.

I już się wystraszyłem, że twórcom filmu nie udało się go uniknąć. Na szczęście scena, kiedy główny bohater i jego towarzyszka w slow motion w biegu między świszczącymi kulami przy dramatycznej muzyce zatrzymują się i całują (przecież już nigdy mogą tego nie zrobić, to nic, że zaraz zginą) była tylko wyjątkiem. Ten film w ogóle nie miał szczególnego szczęścia do zwolnionego tempa. Niech ktoś mi wytłumaczy sens drum’n bassu przy scenie seksu. Bo ja go nie wyłapuję.

To zwolnione tempo ma pokazać bogactwo efektów specjalnych. I pokazuje. Deszcz krwi, wybuchy, grad kul. O wiele więcej pokazuje jednak Czesław Niemen towarzyszący scenie na cmentarzu. Bohater biegnie w zwolnionym tempie pomiędzy pomnikami, BEZ BRONI, chwilę wcześniej ginie od kuli chłopiec posłany na drzewo przez dowódcę. Śmierć całkowicie bez sensu. Metafora powstania? Być może.

Śmierć, z którą widz nie może sobie poradzić. Bo jak poradzić sobie ze śmiercią niemowlaka wyniesionego z kanałów. Zgodzę się w tym wypadku z Agnieszką Graff, która na łamach internetowego wydania Wysokich Obcasów przypomniała hasło naszej, toruńskiej Galerii Rusz: bohater to ten, przez którego giną inni. Tutaj bohaterowie giną, ale śmierć nie czyni ich bohaterami. Śmierć nie jest tu „fajna”, nie jest oswajalna. Nawet pójście do walki przez głównego bohatera to pokazywało. Płacz matki, jego raczej niechętne dołączenie do podziemia.

Wizję Komasy odczytuję jako pokazanie powstania jako luźne odwzorowanie rzeczywistości. Przebija się przez nie jednak główna myśl towarzysząca powstańcom – oswajanie śmierci. Jedynie jednak tylko możliwym przy tej ostatniej, zakopanej pod gruzami budynków, iskierce nadziei. Zakopanej bardzo głęboko, o czym powstańcy dowiedzieli się bardzo szybko.

Film przy tym wszystkim jest świetnie zniuansowany, gdzie nie wszystko jest czarno-białe. Zwłaszcza główny bohater, który zostawia dziewczynę wyznającą mu miłość, później zdradza. Z pełną oznaką nienawiści patrzy na konającego Niemca, którego gdyby ktoś go nie ubiegł, zabiłby. Ta nieludzkość jest bardzo ludzka. Film pokazuje jak ekstremalna sytuacja ciągłego zagrożenia wpływa na ludzką psychikę.

Majstersztykiem, także jeśli chodzi o pokazanie zmagań psychicznych powstańców, jest jedna z końcowych scen, gdzie postać grana przez Antoniego Królikowskiego z pełnym uśmiechem i wariactwem na twarzy zaprasza Niemców na swoje urodziny. Chwilę potem ginie. To chyba z kolei obrazuje dowódców powstania, którzy chcieli zdmuchiwać świeczki z tortu. Okazało się jednak, że musieli je zapalać… nad grobami. Bo w filmie to nie oni giną.

Dochodząc do nieuchronnego pytania o sens powstania, nie potrafię go gloryfikować, kiedy widzę chłopaka biegnącego przez groby bez broni w ręku lub ludzi cieszących się z pojmania czołgu, bez lufy dodajmy. Nie potrafię też odjąć temu powstaniu sensu. Tego sensu, który powstańcy z dnia na dzień musieli szukać, mimo wszystko walcząc. Widzę jednak z całą stanowczością, że idee posunięte do skrajności przynoszą śmierć. Dlatego pamiętajmy o życiu powstańców, które było piękne, nie zaś o ich śmierci, która poprzez ekran przyniosła mi tylko łzy na policzku.