Wywiad: Soniamiki

Soniamiki – Zosia Mikucka, piosenkarka, songwriterka, graficzka, obecnie mieszkająca w Łodzi. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Poznaniu, specjalność – film animowany. Autorka dwóch płyt: „7 pm” i „SNMK”. Jej muzyczna droga wiodła od Niemiec, gdzie nagrała swój debiutancki album, przez Polskę, gdzie po paru latach udało się jej znaleźć wydawcę „SNMK” aż do Teksasu, gdzie zagrała na kameralnym, ale klimatycznym Utopia Fest. Grała na Open’er 2010, ostatnio zaśpiewała w radiowej Czwórce.

„SNMK” można określić jako obrazek codzienności przesiąknięty tęsknotą za wyciśniętymi jak z cytryny chwilami. 

Nam opowiada m. in. o swojej utopii, Lauryn Hill i soulu odbijającym się od kamiennych ścian.

Zaczniemy standardowo. Kiedy powstała Twoja pierwsza piosenka?

– Byłam wtedy bardzo mała. Znalazłam ostatnio kartkę z tą piosenką. To był utwór o podróżniku poruszającym się jakimś wozem, coś dziwnego. Były tam też jakieś akordy do gitary, na pewno znalazł się tam a-mol. Taka była moja pierwsza, mglista z dzisiejszej perspektywy, piosenka. A pierwszym momentem kiedy poczułam w ogóle muzykę to było usłyszenie „Chain of Fools” w wykonaniu Arethy Franklin. Byłam bardzo mała, wygłupiałyśmy się w tamtej chwili w domu z siostrą i słuchaliśmy jakichś kaset rodziców. Kiedy usłyszałam tę piosenkę od razu się zatrzymałam. Pierwszy raz w życiu usłyszałam taką muzykę. Poruszyła mnie strasznie, do teraz soul to coś najbliższego mojemu sercu.

Najbliższa?

– Mam tę muzykę w głębi serca, bo wielokrotnie się spotykam z tym, że to ona mnie najbardziej rozczula.

Nie chciałabyś stworzyć czegoś w tym właśnie kierunku?

– Chciałabym, moje nowe piosenki są skomponowane na gitarę akustyczną. Po angielsku można je dużo lepiej wokalizowo rozwinąć i podążyć w kierunku soulu. Są one, zrobione zaraz po przyjeździe z Teksasu, mocno w tym stylu. Możliwe, że stało się to także dzięki takiemu wypadowi podczas pobytu w Teksasie na Krause Springs. Jest tam taki naturalny basen źródlany, gdzie zabrali nas przyjaciele. To miejsce zamknięte, na które normalnie wchodzisz kupując bilet. Jest tam bardzo mało ludzi w tygodniu. Kamieniste wybrzeże, naturalny wodospad, basen, w którym pływają żółwie, przefantastyczna, mroźna woda.

Byliśmy tam we czwórkę i tak w połowie naszego pobytu tam cztery zupełnie nam nieznane osoby złamały wszystkie przepisy. Nie można tam palić papierosów, ani słuchać głośnej muzyki, a oni zaczęli to wszystko robić. To było tak pasujące do tego miejsca, ten dym papierosów, upał i muzyka soul, którą puścili, odbijająca się od kamiennej ściany. Leżałam wtedy na materacu i myślałam, że jestem w jakimś raju. To jest coś, czego nie da się opisać. Nawet te powstałe później piosenki nie są w stanie oddać tego jak wyjątkowy był to moment. Wszystko to było tak strasznie inspirujące i bliskie duszy, tak jak właśnie soul.

Możliwe, że w takiej atmosferze będzie płyta?

– Nie wiem jak to się dalej potoczy. Nigdy nie planuję takich rzeczy. Musi to wynikać z intuicji i emocji, żeby mogło być prawdziwe. Inaczej jest to trochę wyrachowane i wyliczone.

Jak wygląda moment tworzenia piosenek, kiedy zasiadasz do ich pisania, komponowania?

– Bardzo często piosenki przychodzą do mnie np. w samochodzie. Pojawia się w głowie jakaś melodia i nagrywam ją szybko na telefon. Dzisiaj przykładowo stoję na czerwonym świetle, włączam dyktafon, ruszam, telefon dalej leży na fotelu, a ja śpiewam. Wyłączam jak już dojeżdżam do domu i potem robię z tym coś dalej. Dużo piosenek na „SNMK” przyszło do mnie razem z gitarą basową. To Tokay z roku 1985, bardzo stara gitara. Ona ma coś takiego w sobie, że kiedy ją chwyciłam, to zaczęły do mnie przychodzić riffy i melodie. Tokay to dzieło japońskiej firmy, która kiedyś produkowała Jazz Bassy i różne kopie amerykańskich gitar. Znalazł mi ją gdzieś Łukasz [Lach z L.Stadt] i podsunął pomysł, żeby tę właśnie gitarę kupić. Jestem teraz z niej bardzo zadowolona, bo właśnie dzięki niej przyszła cała płyta.


Taka trochę siła sprawcza.

– Możliwe. Wcześniej miałam taki zamysł, żeby kontynuować prostotę piosenek z pierwszej płyty. Bazowałam na „Move Your Eyes” z debiutu i chciałam, żeby druga płyta była w podobnym klimacie. Chciałam, by to były piosenki, które wystarczy zagrać z basem. Do tego doszły rytmy, harmonie i syntezatory, które pojawiają się często w refrenach.

Z tą gitarą basową wiążą się jakieś emocje czy wyobrażenia?

– Nie, to już nie z samą gitarą. Z nią tylko przyszły do mnie te piosenki. One są, tak jak często opowiadam, małymi filmami krótkometrażowymi. To nie jest tak, że one są o mnie, co wielu ludzi mi często mówi. Bardzo inspiruje mnie życie, które dookoła siebie oglądam, ludzie, którzy zapadają mi w pamięć. W nich spotykam taki rodzaj energii, który mnie inspiruje, żeby napisać piosenkę. Później pojawia się ona w moich piosenkach i dlatego  ludzie często podchodząc do mnie mówią: to jest piosenka o mnie. To jest najfajniejsze, bo bardzo lubię kiedy mogę się zanurzyć w piosenkę po swojemu. Wtedy czuję, że to mój świat. A propos Lauryn Hill, to dziś jadąc do Torunia, w Brodnicy miałam taki „emocjonalny spadek”.  Byłam tam bardzo dawno temu jako 15-latka na warsztatach bluesowych i jakoś tak naszło mnie na wspomnienia. Potrzebowałam w tamtym momencie jakiejś fajnej muzyki i na stacji benzynowej kupiłam sobie płytę właśnie Lauryn Hill.

Takie rzeczy można kupić na stacji benzynowej?

– No właśnie można. Były 4 płyty: Rynkowski, Lauryn Hill, Steczkowska i coś jeszcze, ale wybrałam Lauryn.

Czego na pewno nie chciałabyś powiedzieć płytą „SNMK”?

– Na pewno nie chciałam, żeby to była płyta tylko o miłości. Wielu osobom wydaje się, że jest to płyta o miłości, że każda piosenka taka jest. Otóż tak nie jest. Mimo że to najważniejsze i najbardziej potrzebne uczucie w życiu, to nie jest to płyta tylko o miłości. Trzeba szukać trochę głębiej. Po drugie, to moim zdaniem nie jest to tylko elektro pop. To jest po prostu coś innego.

Wracając jeszcze do Teksasu, trafiłaś tam do swojej Utopii, jak powiedziałaś w trakcie koncertu.

– To nie jest wielki festiwal jak SXSW. Utopia jest około 200 mil od Austin i około 150 mil od San Antonio. To miejscowość bardzo oddalona od jakichkolwiek miast. Przyjeżdża tam bardzo dużo ludzi z Austin, bo tam wszyscy są muzykami. Także z San Antonio i z różnych innych miast. Przyjeżdżają na 3 dni, niektórzy przyjeżdżają RV (dop. red. – samochód z łóżkiem, łazienką itp.)  i śpią w nich. Niektórzy mają jakieś namioty, rozbijają je i przez 3 dni oddają się takiemu utopijnemu odlotowi. Pierwsze moje dni w Teksasie spędziłam na naprawdę bajkowym, kosmicznym, wielkim ranczo państwa Willerów, gdzie byliśmy zakwaterowani. Mają oni dzieci, które też mają zespół – Willer’s Brothers. To były 3 dni naprawdę pięknych rozmów, siedzenia do 3 w nocy przy ognisku, oglądania biegających antylop. To są rzeczy jak z jakichś marzeń i snów. Coś, co zmienia i rozszerza jeszcze bardziej wyobraźnię twórczą. Piękna przygoda i wymarzona podróż.

Mogę przy okazji podziękować Instytutowi Adama Mickiewicza, który nas wsparł finansowo. Zrobiły to także firmy Ms Gugu & Miss Go, robiąca zresztą wielką furorę w Stanach, oraz  Tomasz Elzanowski z Informermed z Poznania. Te 3 organizmy pomogły nam spełnić marzenie, żeby zagrać na Utopia Fest. Utopia w odróżnieniu od SXSW jest bardzo kameralna i przez to bardzo mi się podoba. Natomiast ten drugi festiwal coraz bardziej zmienia się teraz w taki bardzo branżowy, tłoczny i komercyjny festiwal.

Na Utopii było mniej zespołów i jak już ktoś był na tym festiwalu, a ty grałeś na scenie, to ci ludzie po prostu pamiętali ciebie, bo potem przez cały dzień ktoś podchodził do mnie i mówił, że strasznie mu się podobało. Fajne jest też to, że ten festiwal sama sobie znalazłam. Wysłałam jakąś piosenkę do Travisa, pomysłodawcy, założyciela i organizatora festiwalu. Bardzo młody chłopak, a z tak wielką wyobraźnią i pasją do robienia takich rzeczy. On kilka dni później odpisał, że to co mu przesłałam jest super i chciałby mnie na festiwalu. To jest więc taka moja zupełnie samodzielna przygoda nie mająca nic wspólnego z tym, że mnie ktoś zaprosił po znajomości. Tym bardziej, że tam nie grają w ogóle polskie zespoły, ani nawet prawdopodobnie europejskie. To typowo amerykański festiwal.

Taki trochę lokalny?

– Lokalny, ale grają bardzo różne amerykańskie zespoły, nie tylko z Teksasu. Dużo jest muzyki country, folku, ale są też zespoły, dla mnie bardzo odlotowe, takie jak Holiday Mountain. To jest zespół, który wydaje mi się, że strasznie fajnie spisałby się na Offie, Openerze i w ogóle na wszystkich festiwalach. Tworzą go 3 osoby, które robią taki puls,  tak świetny elektro pop, gdzieś także podszyty soulem, ale przy tym naprawdę bardzo żywiołowy. Poza tym świetna sekcja rytmiczna. Genialny zespół, jestem nim zachwycona.

OK, sprawdzę sobie.

– Koniecznie, ale np. jak sprawdzałam na YT, to oni są dużo fajniejsi na żywo, są zupełnie innym zespołem. Na filmikach nie zachwycili mnie tak jak to zrobili na żywo.

A jak było w Czwórce?

– Super, ale ja się zawsze trochę stresuję, gdy gram na żywo, bo to jest jednak antena. Stresująca, ale ekstra sprawa. Musisz po prostu zrobić dobrą rzecz, tak samo jak na każdym koncercie, ale to troszkę inne wyzwanie. Chciałabym jak najczęściej brać udział w takich rzeczach.

Konin, Poznań, Łódź, Toruń. Twój album jest mocno przepojony takim przeżywaniem chwili. Z jakimi kojarzą Ci się te miasta?

– Z Toruniem jestem związana tym, że mieszka tu moja przyjaciółka i tym, że gram tutaj. Urodziłam się w Zielonej Górze, w Koninie mieszkałam do 15 roku życia. Potem w Poznaniu aż do końca studiów a teraz mieszkam w Łodzi. Konin to cała moja rodzina od strony mamy. W Zielonej Górze z kolei mieszka rodzina mojego taty. Najbliższe wspomnienia – Zielona Góra, śpiewanie na rusztowaniu przy kawiarni Marcepan z moim tatą kiedy go ostatnio odwiedziliśmy. Konin kojarzy mi się bardzo rodzinnie. Konkretnie z domem, który zbudował mój pradziadek. Tam zawsze spotykamy się całą rodziną, na podwórku są hamaki i zawsze panuje tam taka niesamowita sielanka. Łódź – miłość, bo to zawsze było miasto, w którym mieszkała moja ukochana osoba i kojarzyło mi się ono właśnie z byciem zakochaną. A Poznań – przyjaciele, których poznałam w liceum i na studiach.

Jaka była najbardziej pokręcona rzecz, którą zrobiłaś graficznie?

– Strasznie trudne pytanie, ale chyba wiem. Chyba na trzecim roku przyszłam na sesję zaliczeniową z zajęć z rysunku. Powiedziałam do pana profesora, że nie mam rysunków robionych pieczołowicie i z zaangażowaniem podczas zajęć i mam problem. Mój profesor od rysunku był osobą bardzo szanującą twórczą pasję i zapytał mnie od razu dlaczego tak się stało, na co ja odpowiedziałam, że piosenki i muzyka tak mnie wciągnęły, że oddałam się temu całkowicie. O rysowaniu po prostu zapomniałam. Miałam wtedy sesję poprawkową, do której robiłam obrazy bardzo związane z muzyką, z rytmem. To była wideoinstalacja, którą przygotowywałam chyba przez 2 miesiące. Polegała ona właśnie na zobrazowaniu muzyki podczas rysowania rytmu na żywo. To był widok nagrywany przez moją przyjaciółkę i zostało zarejestrowane jak powstały te obrazy graficzne. To była taka najbardziej szalona rzecz, którą sobie na świeżo przypominam.

Wideo puszczane na koncertach jest jakoś z tym związane.

– Tak, to co się wyświetla na koncertach to ja rysująca taki notes związany z historiami, które opowiadam a to wszystko jest robione na żywo. Opowiadam historię także za pomocą rysunków.

Ten notes jest nadal u Ciebie?

– Tak, leży u mnie w domu, w Łodzi.

Na koniec, proszę dokończ zdanie. Spod Kopca poszłabym…

– Do słońca!

 

Fanpage artystki: https://www.facebook.com/SONIAMIKImusic?fref=ts

 

[Fot: Angelika Plich]