Uśmiecha się do Was długowłosa kobieta ubrana w krótką, czerwoną miniówę, białe kozaczki i czapkę z pomponem. Uśmiecha się zalotnie, pudrując swoją naturalność. Wiecie kto to? Tradycja. Schowane za nią Święta dumnie prezentują się w koszulce z napisem SALE.

   Tradycyjne Święta odeszły do lamusa dawno temu. Dziś nikt już nie pamięta, by pod obrus włożyć sianko, a pasterka staje się w umysłach młodych anarchizmem. Dodatkowe miejsce przy stole również zatraca swoje pierwotne znaczenie. Ubieranie choinki to dla nas istna katorga, a późniejsze pakowanie bombek do pudełek jest jeszcze większym koszmarem. Studencka brać jest społeczeństwem mocno antyklerykalnym, zazwyczaj deklarującym się jako „niepraktykujący katolicy”, co w moim rozumieniu jest tożsame z poglądami laickimi. Aspekt religijny świąt stał się tak marginalny, że prawie przezroczysty.

   Święta jako wyraz tradycji to zatem drugi aspekt – nieporównanie mocniej podkreślany. Tylko, jeśli obecnie wigilijną kolację – która jest jednym z niewielu momentów spotkania przy stole całej rodziny – sprowadza się do rozdania prezentów, to co to za tradycja? Pstrokata i efekciarska. Coraz częściej młodzi ludzie w ogóle nie wracają do domów na Święta, od kilku lat staje się to dość mocno zauważalnym trendem. Wigilia w Akademiku z rybką z puszki i barszczykiem z torebki? Czemu nie. Sama pasterka zaś ewoluuje w huczne imprezy klubowe, na których – po „zaliczeniu” kolacji wigilijnej – wstyd się nie pojawić. Powoli zaczyna to przypominać chiński zwyczaj chodzenia w Wigilię na pizzę.

   W tym roku jeden z londyńskich domów towarowych otworzył piętro z gwiazdkowymi upominkami… 1 sierpnia. To nie żart. Żartem nie jest również fakt, że ludzie w  samym środku lata zaczęli ustawiać się w kolejki po choinkowe ozdoby. Większość z Was pewnie drwi z przedświątecznej gorączki, a na zakupowy szał macha ręką, lekceważącą miną demonstrując na twarzy że nas to nie dotyczy. Prawda jest niestety taka, że dotyczy to wszystkich i każdy z nas, mniej lub bardziej, przesiąka świąteczną obsesją. Jesteśmy bombardowani setkami świątecznych reklam, świątecznych piosenek, świątecznych filmów, świątecznych promocji i świątecznych okazji. Świecące ozdoby przyciągają nasz wzrok i konotują w umyśle podprogowe hasła. Gonitwa myśli, z których każda przystrojona jest w czapeczkę mikołaja, wywołuje stres, nerwy i rozdrażnienie.

   Badania potwierdziły, że w okresie okołoświątecznym samopoczucie Europejczyków jest zdecydowanie gorsze niż w innych miesiącach! Zadowolenie z życia drastycznie spada, bo częściej niż zazwyczaj towarzyszą nam negatywne emocje. Wobec takich naukowych rewelacji życzenia „wesołych świąt” nabierają głębszego sensu… Dodatkowo psycholodzy, przestrzegając przed zakupowym szałem, tłumaczą dlaczego tak chętnie robimy gwiazdkowe prezenty – odpowiadają za to neurony lustrzane, warunkujące współodczuwanie. Widząc np. w reklamie uśmiechniętą i radosną rodzinę, obdarowującą się prezentami, podskórnie chcemy ich naśladować i poczuć się równie dobrze. Szkoda, że najczęściej są to pozory, rzadko znajdujące potwierdzenie w rzeczywistości. Gwiazdkowy konsumpcjonizm rozrósł się w chwili obecnej na tak wielką skalę, że śmiało może konkurować z estetyką Halloween czy Walentynek.

   Nie jestem zagorzałą tradycjonalistką i nie zamierzam mówić o jakimkolwiek „powrocie do korzeni”. Sama najchętniej spędziłabym Święta w scenerii wyjętej wprost z piosenki Wham Last Christmas, błogo poddając się bezwstydnej komercji. Odrobinę przeraża mnie tylko znikająca potrzeba bliskości i pojawiająca się na jej miejsce potrzeba sprostania wymaganiom stawianym przez wszechobecną reklamę. Stajemy się okazjo-żercami, a potem zmęczeni siadamy do stołu, by odegrać naszą własną szopkę.

fot. [http://www.pokoleniezaczytanych.pl/2015/12/poczuj-atmosfere-swiat-czyli-6-krokow.html]