W zeszłym tygodniu miałem przyjemność być na 25 Toruń Blues Meeting. Co wydarzyło się na tegorocznej odsłonie?

Pierwszy raz byłem na Blues Meeting Toruń w tym roku i nie ukrywam, że strasznie się na niego cieszyłem. Liczyłem może na zbyt wiele, bo jedyne festiwale, które wcześniej miałem okazje odwiedzać sprowadzają się tylko do trzech edycji Woodstocku.

 

Zacznijmy od początku czyli piątkowego rozpoczęcia festiwalu. Początek to nuda. Wszyscy niby mają wielkie oczekiwania, ale tak naprawdę błądzą pomiędzy barem a sceną szukając miejsca do wypicia piwa. Powiedziałbym nawet, że ilość bluesa w człowieku równa się ilości wypitego piwa podczas koncertu. Jakoś po 19, na scenę weszli Jo & Lazy Fellow, którzy zagrali tylko trzy utwory. Na całe szczęście. Dawno nie widziałem gitarzystki (i wokalistki) z tak sztywnym nadgarstkiem. Cały występ skupiałem się tylko na tym nadgarstku i nie mogłem oderwać od niego wzroku. Pomimo tego, że muzyka, którą grali była całkiem znośna, a nawet powiedziałbym, że dobra, to w oczach miałem rękę szarpiącą gitarę akustyczną. I jeszcze te przaśne, kowbojskie kapelusze, które nosili pozostali muzycy zespołu.

Później na scenę wkroczyły estońskie rytmy – The Real Deal. Dość specyficzne. Akcent wokalisty (który z daleka wyglądał jak Eric Clapton) był na tyle wyrazisty, że z połowy słów się śmiałem, a kolejnej części nie rozumiałem. To nie przytyk. To sprawiło, że ich muzyka nabierała koloru i odbiorca z jeszcze większym uśmiechem mógł ją odebrać. Little Wing po estońsku, po którym Hendrix przewraca się w grobie było dobre. Estońskie Superstition – całe szczęście, że Stevie Wonder tego nie widział. Nie mniej jednak koncert był bardzo ciekawy i świetnie się na nim bawiłem.

Pierwszego dnia miałem okazję być także na koncercie Lenerta i L.A. Niestety odniosłem wrażenie, że harmonijka Lenerta była trochę słabo nagłośniona. Albo to ja stałem za daleko. Tak czy siak – bardzo dobry występ. Świetny kontakt z publiką, która żywiołowo reagowała na każdy odzew ze sceny, sprawiała, że całe widowisko nabierało jeszcze większych emocji. Na uwagę zasługuje też wokalistka Bożena Mazur. Dobra robota. Myślę, że było to idealne intro przed występem gwiazdy wieczoru, na którą wszyscy czekali.

Sugar Blue dał naprawdę niezły popis gry na harmonijce. Cover Hoochie Coochie Man Muddy Watersa, który trwał jakieś 15 minut pokazał klasę zespołu. Pomimo, że Blue trochę gwiazdorzył, było to raczej w dobrym tonie. Na uwagę zasługuje też sekcja rytmiczna, a konkretnie pan perkusista, który jak dla mnie był najjaśniejszą częścią tego zespołu. Całość brzmiała świetnie, bardzo bluesowo i przede wszystkim porwała publikę. Blue potwierdził swoją pozycję w bluesowym świecie.

 

Drugi dzień, choć dla mnie krótszy, był równie wartościowy co poprzedni. Absolutnie zakochałem się w zespole Slidin PK & The Junkyard Orchestra, którego występ został jednogłośnie wybrany moim ulubionym tegorocznego festiwalu. Brzmienie kontrabasu, klarnetu, puzonu (z którym początkowo były problemy nagłośnieniowe), saksofonu i gitary Dobro ujęło mnie w całości. Był to krótki powrót do Nowego Orleanu lat 20 i 30 oraz street bandów tamże występujących. Na coś takiego czekałem cały festiwal. Zespół zagrał swoje kawałki, ale nie stronił także od dużej ilości coverów.

Tortilla z Wojtkiem Karolakiem – sto procent bluesa w bluesie. Palce Karolaka przekazują pokłady silnych emocji, które publika pochłania w całości. Świetna zabawa a także oczekiwanie na solówki pianisty to rzeczy, które cechował ten występ. Ponadto bardzo dobra harmonijka, wokal i reszta zespołu. Czego może chcieć więcej fan dobrych brzmień?

Podsumowując – to były całkiem dobre dwa dni. Jak zawsze na tego typu imprezach, znalazły się opary wódki i potu, pudełka po tanich zapiekankach i ślady pijanych do nieprzytomności ludzi. Znalazły się także dobre wibracje i pozytywne emocje, które poniosły ten festiwal i pozwoliły mu po raz kolejny rozbrzmieć na deskach Toruńskiej Od Nowy.

 

Sprawdźcie również galerię zdjęć wykonanych przez Paulę Gałązkę:

 

 

[fot. Paula Gałązka]