Nie było internetu, nie było komputerów, były gry, ale raczej wideo i to na żółtych dyskietkach. Albo na boisku, z prowizorycznie zrobionymi bramkami.

Co prawda piłką nożną zainteresowałem się dopiero w latach dwutysięcznych, ale za piłką ganiało się już od najmłodszych lat. I to za nią tęskniło się siedząc mordercze (dla 7-latka absolutnie wyniszczające) 5 lekcji w szkole. Wracając, rzucając tornister (o ile wdzięczniejsze słowo niż licealny plecak) w kąt i z wielkim trudem zjadając obiad przygotowany przez mamę (piękne czasy), pędziło się przed dom, na szkolne boisko, gdziekolwiek tylko było trochę więcej płaskiej przestrzeni. Chociaż ta przestrzeń, szczerze mówiąc, do płaskich raczej nie należała. Nikt jednak nie obrażał się na dziury czy nieskoszoną trawę, znad której ledwo widać było nasz nos, tacy byliśmy jeszcze mali.

Bramką była siatka z płotu, rolę słupków pełniły kamienie. Młodzi dżentelmeni w krótkich spodenkach nie znali jeszcze słowa „wypasiony”. Ono dopiero w późnych latach podstawówki wchodziło do obiegu. Takim określeniem można było wtedy nazwać profesjonalne bramki zrobione ze sznurków i oszlifowanych w miarę możliwości listw. Jeszcze tylko wykopać dwa dołki na słupki i nie trzeba było latać za piłką, która wpadła do bramki, ale i z niej wypadła, bo zwyczajnie brakowało w bramce (czyli najpewniej przestrzeni między dwoma kijami) siatki.

Nie sprawiało także problemu to, że nie ma ekipy. Grało się jeden na jeden, do pierwszego zajechania. Czasem do pierwszej gwiazdki, ale częściej do dwudziestego któregoś wołania rodziców. Gwiazd już wtedy raczej nie dało się policzyć.

W rzeczywistości mniejszej miejscowości chodziło się także z kolegami do jedynego sklepu, w którym pani sprzedawczyni pozwalała macać chipsy. Wtedy można było trafić na tę paczkę, w której akurat znajdował się jakiś żeton. Wtedy też złoty pięćdziesiąt od mamy nie okazywało się pieniędzmi wyrzuconymi w błoto, bo przecież chipsy kupowało się dla żetonów, a nie dla chipsów. O nich, żetonach, przeczytacie słów kilka w poprzednim odcinku naszego cyklu.

W mniejszej miejscowości czekało się na wypady do większego miasta. Tam „rozwrzeszczany” autokar parkował koło miejsca, w którym można było popływać w oceanie większych lub mniejszych kul, takich jak te widoczne na zdjęciu. Nie pamiętam jak to miejsce się nazywało, ale pamiętam kule we wszystkich kolorach i wielką (pewnie tylko trzymetrową, ale wtedy, uwierzcie, była ona wielka) zjeżdżalnię, która kierowała nas prosto do toni różnokolorowych piłek i… innych dzieci. Z tamtego miejsca odjeżdżało się także z siniakami.

One ogólnie dość często stawały nam na drodze. Dosłownie, kiedy zjeżdżałem małym rowerem z asfaltowej górki i nie wiedzieć czemu zamiast hamować, wyskakiwałem z roweru. Wrażenia niesamowite, ale… bolało straszliwie. Kolana całe w czerwieni i strupach.

O wiele rzadziej siniaki wchodziły na drzewo. Tam wchodząc z jednej gałęzi na drugą, o dziwo, rzadko się z nich spadało. Po powrocie do domu myło się bardzo długo ręce, jeśli już mama przekonała nas do odwiedzenia łazienki. Były one mocno brązowe od kory i tym podobnych drzewnych elementów.

Do domu wracało się niechętnie, bo i jeszcze nie umiało się czytać, kanałów w telewizji było, a i to w porywach, cztery albo pięć. Internetu też nie było, bo i komputerów nie było.

I można było żyć… bez komputerów, ale za to pełną piersią.

[Fot. Flicr/ Creative Commons]