Legendarna formacja Miłość była w latach 90. dla polskiej sceny jazzowej tym, czym Sex Pistols byli dla rocka lat 70. Szokujące zachowanie sceniczne, niekonwencjonalne rozwiązania muzyczne plus wyzwanie rzucone w twarz jazzowej elicie. O ekscytujących początkach i burzliwym upadku zespołu opowiada świetnie przyjęty dokument, zatytułowany po prostu Miłość. Na specjalnym pokazie filmu w „Od Nowie” gościł kontrabasista tamtej formacji, a w późniejszych latach lider kultowych zespołów Kury i The Transistors, Ryszard „Tymon” Tymański. W swoim stylu opowiedział nam nie tylko o uprawianiu Miłości w basenie z zepsutą wodą, ale i o wykrzywianiu Matriksa w Babilonie.

To, co uderza podczas oglądania filmu Miłość najmocniej, to wrażenie, że wielki zespół stworzyły indywidualności tak odmienne od siebie. Trudno uwierzyć, że w ogóle mogliście znaleźć jakąś muzyczną nić porozumienia.

Każdy w Miłości był z innej parafii. Leszek Możdżer (pianista – przyp. mk) to klasycznie wykształcony muzyk, wirtuoz. Maciek Sikała (saksofonista – przyp. mk) był takim akademikiem jazzowym, Jacek Olter (perkusista – przyp. mk) też był po szkołach. No a reszta? Ja się wywodzę z rock’n’rolla, z alternatywy – kiedy zakładaliśmy Miłość, byłem wszystkim innym, tylko nie jazzmanem. Mikołaj Trzaska (saksofonista – przyp. mk) był zupełnym jazzowym nuworyszem, takim outsiderem. Był malarzem po ASP, a nie żadnym tam szkolonym muzykiem. Genialnym samoukiem. A czy byliśmy wielkim zespołem? Byliśmy na pewno grupą osobowości wyrastających mocno ponad przeciętną.

Wspomniałeś o swoich rock’n’rollowych korzeniach. Jak to się stało, że Tymański-punkowiec, lider szalonego nowofalowego Sni Sredstvom Za Uklanianie, zainteresował się jazzem? Jazz wydaje się być zupełnym przeciwieństwem punk rocka.

Gdy dorastałem w Gdańsku w latach 80. królował tam niezależny rock, tak zwana Trójmiejska Scena Alternatywna. Chodziło się na koncerty do tak zwanego Burdlu (Domu Kultury na Suchaninie – przyp. mk) Swoje 15 minut niezależności w latach 1983-86 miały takie kapele jak Bielizna, Bóm Wakacje w Rzymie, Apteka. Zazdrościłem tym ludziom, że mają swoją scenę, że czują się częścią czegoś większego. Ja byłem trochę za młody, żeby się załapać na jej budowanie. W pewnym momencie stwierdziłem, że już trochę za późno na tę muzykę. I wymyśliłem sobie jazz. Znałem płyty Johna Coltrane’a, Ornette’a Colemana, Charliego Mingusa, podobało mi się to. Chciałem do tego jazzu przemycić punkowy styl myślenia – żeby niszczyć, burzyć.

W filmie Mikołaj Trzaska nazywa wasz zespół dyletantami, którzy pojawili się, by rozwalić ówczesny establishment jazzu. Chcieliście być czymś w rodzaju jazzowego Sex Pistols?

Jestem fanem Beatlesów, więc zawsze się chętnie porównywałem do nich. Ale to tak nie do końca pasuje, bo jednak Jacek Olter był lepszym perkusistą od Ringo Starra (śmiech).

Przy okazji płyty Asthmatic, której tytuł był żartem z kultowej Astigmatic Krzysztofa Komedy powiedziałeś, mając jego na myśli: jeśli chcemy rozwalić kurnik, trzeba celować w centralnego koguta. Czy rzeczywiście nie mieliście wtedy żadnych muzycznych świętości?

To zdanie to przejaw mojego warcholstwa. Ewidentnie zostało wypowiedziane, by wywołać zamieszanie. Komedę uwielbiamy, bo był totalnie osobny w tym co robił. Nieszkolony muzyk – studiował przecież medycynę – który technicznie niedomagał, ale był na tyle ambitny, że zrobił zawrotną karierę za oceanem. Był raczej dla nas pokrewną duszą, niż jakimś symbolem Babilonu. W Polsce był znienawidzony w środowisku. Jazzmani podśmiewali się z niego, że nie umie, wydziwia, a kasę robi. Światek jazzowy za komuny to był basen z zepsutą wodą.

A jak ten jazzowy światek przyjmował zespół Miłość?

Reagowali źle. Bali się nas. Po tym, co wyczynialiśmy na scenie myśleli, że pierdolnę ich tym kontrabasem (śmiech) Podziały, intrygi, mafijność są wszędzie. Scena jazzowa to był właśnie zdziadziały mały kurnik, było z dwudziestu liderów, którzy jak lwy bronili koryta. Pilnowali, by nikt inny nie zarobił, a jak ma zarobić to koniecznie przechodząc przez ich układ. To było jak wojsko, byli kaprale i koty. Albo jak w średniowiecznym cechu – zanim kot nie będzie czeladniczo wykonywał poleceń lidera, to nie będzie mógł mieć własnej kapeli. Kaprale nie mogli przeżyć dwudziestoparoletniego pryszczatego basisty, który chciał sobie ustawiać świat.

Czy scena muzyki popularnej, którą wielokrotnie atakowałeś – choćby w swoim najnowszym filmie Polskie gówno – też jest takim kurnikiem?

Jestem buddystą i popieram afirmację, ale naturalne dla mnie jest, że na scenie pojawia się sytuacja walki ideowej. Na co dzień jako buddysta propaguję całkowitą równość – mogę chętnie porozmawiać i z dziennikarzem, i z cieciem w bramie. Mam socjalistyczną chorobę, jak Joe Strummer z The Clash. Ale na scenie pewne rzeczy stają się oczywiste. Nie mogę zrobić kapeli z Grzegorzem Skawińskim, bo to mi artystycznie bardzo nie pasuje. Nie mogę zasiąść w jury The Voice Of Poland czy innego Idola, bo to żenujące. Niektórych rzeczy się nie robi. Niektórym ludziom mogę prywatnie życzyć wszystkiego dobrego, ale nie będę z nimi śpiewał Moja i twoja nadzieja. To jest kwestia uczciwości wobec siebie.

Ale w filmie Miłość Mikołaj Trzaska i tobie zarzuca zdradę ideałów, „sprzedanie się”.

Mikołaj bardzo przeżył nasze rozstanie przyjacielskie. Był przy mnie i wspierał przez lata. Lecz w sytuacji podbramkowej, gdy nie poczułem wsparcia od niego w zespole Miłość, po paru miesiącach walki z jego krnąbrnością powiedziałem: stary, wypadasz. Tak to mocno przeżył, że do dzisiaj mu się to odbija czkawką. I stąd takie wypowiedzi. Ale poniekąd ma rację – wszyscy jesteśmy mniej lub bardziej uwikłani w Babilon.

Jak wygląda twoje uwikłanie?

Nie mam już osiemnastu lat, mam rodzinę i muszę dać jej jeść. Z czegoś trzeba żyć. Czasami czuję się jak bokser, jak Tomasz Adamek. Który ma walkę i dostaje na ring kelnera. Mógłby powiedzieć: pieprzę, nie będę ze słabym gościem walczył, to niegodne. Ale za tą walkę będzie mógł nakarmić rodzinę. Młodzi ludzie, którzy są punkami mogą mi sporo zarzucić – że jestem sprzedajnym gościem mediów, że bywam w telewizji śniadaniowej. To jest młodzieńcze podejście – oni są uwikłani w system, a my jesteśmy najlepsi. Ale z czasem zrozumieją, że częścią życia jest kompromis. Nie ma ucieczki przed Babilonem.

Pesymistyczna wizja.

Ale Babilon możemy wyśmiać i wyszydzić, tworząc sztukę. Każdemu młodemu człowiekowi, który chce rzucić mu wyzwanie, polecam działania artystyczne. To nie musi być nawet wartościowe komercyjnie – ważne, by dawało nam satysfakcję i poczucie realizacji. Piszmy blogi, róbmy zdjęcia, grajmy muzę – cokolwiek. Jeśli nie możemy podpalić Babilonu, to chociaż tak możemy wykrzywić Matriksa.