Nie ukrywajmy, że współcześni twórcy starają się przede wszystkim szokować i wzbudzać kontrowersje. Tym razem artyści w Centrum Sztuki Współczesnej przeszli samych siebie. Nową wystawą za wszelką cenę starają się do siebie zniechęcić odbiorców. Dosyć skutecznie.

Całkiem niedawno w moje ręce wpadła ulotka CSW. Na niej postać zwrócona do nas tyłem, w pozie typowego mściciela ze srebrnego ekranu. Gdyby nie pokaźna ilość rozrzuconych fraz w stylu: „zabijacie dla dobrego wychowania”, „wolnomyślicielstwo”, czy „ze sztuką nie da się do końca zaprzyjaźnić”, pomyślałbym, że to reklama jakiegoś kiepskiego filmu. Jednakże okazało się, że to zapowiedź najnowszej wystawy w CSW.

Już tłumaczę o co chodzi. Osią refleksji na wystawie pt. Crimestory jest relacja między artystą, a odbiorcami sztuki. Pojawiający się motyw przestępstwa ma swoje usprawiedliwienie – twórcy niczym prawdziwi zbójcy i outsiderzy, stają naprzeciw społeczeństwa. W tym wypadku rzeczą oczywistą jest artystyczny zamach na dominujące normy obyczajowe, czy moralność. Wiedziony ciekawością, udałem się tam jak najszybciej.

Już kupując bilet przy recepcji w CSW, zauważyłem kartkę z rzucającym się w oczy napisem „Uwaga, uwaga!”. Kartka z tą samą treścią, pojawiła się ponownie, gdy pokonałem schody. Na niej widniały przeprosiny (gdyż autorzy wystawy nie chcieli nikogo urazić) i ostrzeżenie (o treściach kontrowersyjnych i obscenicznych). Ojej. Jest, aż tak źle?

Kurator wystawy (Stach Szabłowski) podkłada kłody już od samego początku – umieszcza opis ekspozycji w takim miejscu, aby typowy uczestnik rozpoczął zwiedzanie według wskazówek zegara – zupełnie odwrotnie, aniżeli powinno się zwiedzać. Ja sam niemal dałem się nabrać na pierwszą pułapkę, lecz zorientowawszy się, że coś jest nie tak – szybko zawróciłem.

Jakby tego było mało, gdy już rozeznamy się z topografią wejścia, by dostać się na dalszą część wystawy musimy przejść obok pierwszego eksponatu. Dla ludzi o wrażliwych nerwach, to pierwsza ciężka przeprawa, ponieważ drogę zagradza nam rzeźbiarski „potworek” w wykonaniu Tomasza Mroza (tytuł: Autoportret). Co zabawniejsze, odstraszająca figura, przypominająca chimerę człowieka z psem, ożywa, gdy chcemy przejść obok niej. Z pewnością dla wielu opornych na sztukę współczesną, to pierwsze ostrzeżenie. Znak, aby uciekać.

Niemniej, gdy już uda nam się wejść do pierwszej sali, uderzy nas przeraźliwa kakofonia dźwięków. Ta, z pewnością nie pozwoli nam się skupić. Nie jest to jedyny celowy zamysł. Takich pułapek jest więcej. Podobnie jest z pracą Michała Frydrycha – ogromny napis umiejscowiony jest w takim miejscu, że nie sposób przeczytać jakie słowo przedstawia. Dopiero po chwili wzrokowego odszyfrowywania liter z piórami i smołą (autentycznie czuć drażniący zapach smoły w pierwszej sali), bądź odczytania opisu pracy – dowiadujemy się cóż to za słowo.

Artyści na wystawie z pewnością nie dają się polubić. By nas jak najbardziej do siebie zniechęcić, kopią i rozdzierają moralność na strzępy. By osiągnąć strach, obrzydzenie czy złość odbiorcy, twórcy używają przeróżnych technik. Przykładem może być praca Grzegorza Drozda, na której dzieci wspinają się metaforyczny mur, namalowany… świńską krwią na ścianie. W zupełnie inny sposób podchodzi do sprawy duet Cipedrapskuad, czyli dwoje młodych artystek, które próbują swoich sił w hip-hopie (który jest swoją drogą nieznośny). Niemniej najbardziej niepokojący jest fakt, że w kilku piosenkach starają się ośmieszyć każdą świętość przy użyciu astronomicznej ilości przekleństw i wulgaryzmów (tytuł przykładowej piosenki: pierdzę na chleb). Na wystawie pojawia się także Oskar Dawicki, który w tytule pracy przyznaje się, że sprzedał kamienie nerkowe swojego ojca. Na portrecie wstydliwie zasłania oczy. Niemniej to nie jest gest wstydu, a szyderstwa. Dodatkowo potęguje to pierścionek z oprawionym kamieniem nerkowym, leżący w witrynce obok.

Warto pochwalić oprawę graficzną całego przedsięwzięcia. Wcześniej wspomniany opis wystawy, utrzymany został w stylistyce tabloidowego pisma (brawo Tymek Borowski!), a dowcipna i ironiczna charakterystyka od początku drwi z typowego odbiorcy, instytucji sztuki, ale i z samej ekspozycji. Imponująca jest też spójność całego projektu, za co chyba pochwały należą się Stachowi Szabłowskiemu. Dzięki temu cały czas jesteśmy świadomi tej metaforycznej „zbrodni”. Dodatkową klamrą spinającą całość wystawy są intrygujące grafiki Twożywa, ilustrujące Herokratesa pióra Sartre’a. Nie dziwi nas także, że czasami musimy zachować się niczym policjanci z wydziału śledczego – tak jak w przypadku Albumu Anety Grzeszykowskiej. Rodzinny album artystki, w którym cyfrowo wymazano jej postać, oglądamy przy pomocy białych rękawiczek. Czuję jednocześnie niepokój i dziwne podekscytowanie.

Czy coś takiego może się w ogóle podobać? Gdy znamy podjętą przez kuratora i artystów konwencję to jak najbardziej! Duża ilość prac wymaga od nas niezwykłej cierpliwości czy dystansu, gdy inne dają nam tylko kilka wskazówek – resztę musimy wywnioskować sami. Nie zaprzeczam, że część osób z niemałym oburzeniem krążyć będzie w poszukiwaniu straconego czasu. Inni z przerażeniem będą oglądać, według nich okropne, twory chorych umysłów.

W takim wypadku cel zostanie osiągnięty. Artyści z nas szydzą. Ironizują, depczą molarność i chcą, abyśmy za wszelką cenę się zniechęcili. Mówią, że z ich pracami nie będzie łatwo – o nie. Z pewnością z wystawy wyjdziemy zmordowani. Ja, choć nieraz wpuszczony w maliny wyszedłem… rozbawiony i ukontentowany.

Wystawę Crimestory można zobaczyć do 01.06.2014 r.

 

[fot. własne]