W weekend odszedł Zdzisław Betlejewski, znany jako Majster. Sam od śmierci uratował mnóstwo dzieci i nastolatków.

Mówił o sobie, że jest ziomem ulicy. Nie ukrywał swojego uzależnienia, opowiadał o nim szczerze i bez owijania w bawełnę. Odwiedzał szkoły, by uświadomić uczniów, jak łatwo zniszczyć sobie życie. Jego współpracownicy twierdzili, że Majster żyje po to, by pomagać innym. W zeszłym roku streerworker stracił głos. Zmagał się z nowotworem krtani. Nie udało mu się wygrać.

Zdzisław Betlejewski próbował wyjść z uzależnienia aż w dziewięciu ośrodkach. Dopiero w ostatnim uświadomił sobie, że może pomagać takim jak on. Może dzielić się swoimi osobistymi doświadczeniami. Majster przyznawał, że brał wszelkie możliwe rodzaje narkotyków, a przemoc w dzieciństwie była dla niego czymś powszechnym. Mimo to nie poddał się i poświęcił swoje życie innym.

Torunianie zapamiętają Majstra jako człowieka niezwykle charyzmatycznego, szczerego, otwartego i pełnego energii. Mimo że nie miał łatwego dzieciństwa, a z uzależnieniem walczył do 24. roku życia, zdecydował się na poświęcenie drugiemu człowiekowi. Ostrzegał młodych przed wpadnięciem w sidła nałogu. Wspierał tych, którym wydawało się, że walka z uzależnieniem jest ponad ich siły. Wielokrotnie powtarzał, że jego towarem jest wiara w Boga, a siłę do pokonania nałogu dała mu Biblia.

Choć nie był zawodowym terapeutą, potrafił rozmawiać z młodzieżą. Unikał zbędnych kazań, przedstawiał ludziom swoją historię. Uzależnionych znajdował na terenie całego Torunia. Często młodzi traktowali go jak równego sobie – Majster miał dredy, do spodni przyczepiał łańcuchy, a miasto przemierzał w ciężkim obuwiu. Jednak torunianie przede wszystkim zapamiętają nie jego wygląd zewnętrzny, lecz wnętrze, w tym wielkie serce.