Reporterka „Wiadomości” TVP. Korespondentka w Moskwie i na Ukrainie. Zdobywczyni Mediatora w kategorii „TORpeda” oraz Wiktora w kategorii „Dziennikarz roku”. O początkach kariery zawodowej, pozytywnym odzewie i konflikcie na Ukrainie – Arleta Bojke.

 

Kiedy zaświtała myśl w Pani głowie, aby zostać dziennikarką?

Od szóstej klasy szkoły podstawowej (miałam 12 lat) zaczęłam być redaktorem naczelnym szkolnej gazety. Już wtedy mówiłam, że chcę być dziennikarką. Miałam momenty zawahania, ale cały czas się tego trzymałam. Byłam konsekwentna i dążyłam do tego, aby być dziennikarką. Myślałam o dziennikarstwie newsowym bardzo wcześnie. Udało mi się.

Po drodze było prawo na SPWS?

Nie po drodze. Ja skończyłam politologię na UAM, ale ze specjalizacją dziennikarską. Nie chciałam typowo studiować dziennikarstwa. Podobało mi się to połączenie. Skończyłam to jako moje podstawowe wykształcenie, później dopiero zaczęłam studiować prawo. Wynikało to trochę z tego, że namówili mnie koledzy, którzy zaczęli drugi kierunek. Mogliśmy przepisać część prawniczych przedmiotów z politologii – te, które się powtarzają. Stwierdziłam, że spróbuję – jak mi się spodoba, to w porządku, a jak nie, to po prostu tych studiów nie skończę. W sumie jeszcze ich nie skończyłam, bo nie napisałam pracy magisterskiej, ale to wynika z licznych wyjazdów. Brakuje mi czasu. Ale prawo… nie zaczęłam studiować go dlatego, że mam dosyć dziennikarstwa, ale dopuszczam taką myśl, że może będzie taki moment, kiedy nie będę chciała albo nie będę mogła pracować w telewizji. Co prawda bycie prawnikiem jest trudne, a jak się studiuje tak na raty… no nie śmiałabym porównywać swojej wiedzy ze studentami, którzy studiują dziennie 5 lat i poświęcają się tylko temu. Uważam jednak, że żadna wiedza nie jest zbędna i na pewno przyda się w życiu – chociażby żeby wiedzieć gdzie szukać jakich przypisów i żeby nie dać się oszukać. A jeśli na drodze zawodowej również mi się to przyda, to tym lepiej. Możliwe, że kiedyś jakieś połączenie prawa i dziennikarstwa będzie możliwe, tak typowo zawodowo. Aczkolwiek nie mam żadnych planów z tym związanym.

A stosunki międzynarodowe?

To tylko jedna z dwóch specjalności na politologii. Można było studiować dwie specjalizacje, więc studiowałam i dziennikarstwo i stosunki międzynarodowe.

Już wcześniej było u pani to zainteresowanie wschodem?

To wynikało głównie z tego, że miałam rosyjski w szkole średniej. Nie dlatego, że go chciałam mieć tylko dlatego, że w szkole, w której się uczyłam, w liceum w Gdyni, była moim zdaniem, świetna nauczycielka języka rosyjskiego. Prawdę mówiąc, nie miałam wyboru, początkowo nie byłam z rosyjskiego zadowolona, ale szybko spodobał mi się ten język. Zresztą nie tylko mi, większości moich kolegów również. To było wręcz zabawne, że trzeba było się uczyć literek. Przypomniała się pierwsza klasa, kiedy musieliśmy rysować szlaczki i kilkanaście razy pisać tę samą literkę. Po tych czterech latach w liceum uczyłam się jeszcze rok na studiach. Zainteresowanie wschodem wzięło się właśnie z nauki języka. Uczyłam się też niemieckiego, byłam na stypendium w Niemczech i moje „zawodowe skłonności” balansowały pomiędzy Wschodem a Zachodem. To chyba los zdecydował, że Wschód zwyciężył. Niemniej jednak absolutnie tego nie żałuję. Uważam, że aby uniknąć takich sytuacji jak na Ukrainie, to musimy przynajmniej próbować lepiej się zrozumieć.

Pamięta Pani pierwszy dzień wyjazdu jako dziennikarka TVP do Moskwy?

Ja byłam w Moskwie w delegacjach kilka razy wcześniej. Pierwszy dzień – już jako korespondentki – nie był wcale fascynujący, ponieważ musiałam przejąć placówkę. Załatwianie wszystkich formalności, akredytacji, jeżdżenie po urzędach, poznawanie okolicy… po prostu miałam tydzień na przejęcie biura. Poprzedni korespondent pokazywał mi wszystko, co powinnam wiedzieć. Także żadnej sensacyjnej i porywającej historii za moim pierwszym dniem w Moskwie nie ma.

Jak Pani zareagowała na informację o konflikcie na Majdanie? To była natychmiastowa decyzja czy wymagała zastanowienia?

Kiedy zaczął się Majdan, to byłam jeszcze korespondentką w Moskwie. Pierwsze, co pamiętam, jeszcze zanim ludzie wyszli na ulice, to informacja o tym, że Wiktor Janukowycz przyjechał z nieoficjalną wizytą do Moskwy na rozmowy z Putinem. Kreml tego długo nie potwierdzał, mi się to udało – w ukraińskiej mi też znajomi ukraińscy dziennikarze. Rozmawiałam wtedy z wydawcą i powiedziałam, że Ukraińcy nie podpiszą tej umowy stowarzyszeniowej UE. Już wtedy wiedziałam, że temat ukraiński rozwinie się w jakąś stronę. Potem, kiedy zaczynał się Majdan to relacjonowałam go pod kątem rosyjskim – dlaczego to ważne dla Rosji, w co gra Putin, itp. Pierwszy miesiąc protestów w Kijowie spędziłam w Moskwie. Zanim stamtąd wyjechałam, byłam na Majdanie raz, ale to wynikało z naszych rotacji i z logistycznego ustawienia pracy tak, żeby wszędzie mieć swojego człowieka. Niemniej jednak jeśli zakładasz, że gdzieś jest niebezpiecznie, to dziennikarz zawsze ma prawo odmówić wyjazdu. Ja tak nigdy nie powiedziałam. Kiedy jadę na wschód Ukrainy, to myślę o bezpieczeństwie, ale w jakimś sensie czuję się też, że te wydarzenia to moja działka – byłam na Majdanie, na Krymie, potem w Donbasie. Widziałam krok po kroku jak rozwijał się konflikt. Trudno nagle odpuścić temat, żyłka dziennikarska nie pozwala.

Jak Pani zareagowała na odzew, z którym spotkały się Pani reportaże? Mediatory, Wiktory?

To dla mnie niesamowite wyróżnienie, ponieważ nie jestem jedyną dziennikarką, która jeździ na Wschód. Są dziennikarze, którzy spędzają tam więcej czasu niż ja. Nie jestem freelancerem, a tacy dziennikarze potrafią miesiącami siedzieć w Donbasie. Oni sami organizują sobie wyjazdy, a potem swoje relacje sprzedają do mediów, z którymi współpracują. O moim czasie w dużym stopniu decyduje Telewizja. To oczywiście wynik rozmów między nami – czasem to ja nalegam, że trzeba jechać, czasem to moje szefostwo wychodzi z propozycją wyjazdu, ale nie mogę pozwolić sobie na to, żeby tam siedzieć np. przez miesiąc i czekać na to, aż coś się wydarzy. Najzwyczajniej w świecie to dużo kosztuje. To są ubezpieczenia – ekipy, sprzętu, przejazdy, etc. Z racji tego, że dziennikarzy jeżdżących na Ukrainę jest sporo, to tym bardziej czuję się wyróżniona. Jest mi niezmiernie miło, że moje reportaże zostały docenione bardziej niż relacje innych. Z czego to wynika? Trudno powiedzieć. Z jednej strony – Wiktory to nagroda typowo telewizyjna, więc pod uwagę bierze się tylko dziennikarzy telewizyjnych. Na Mediatorach niekoniecznie. Ta nagroda, TORpeda, to kategoria newsowa. Starałam się, cieszę się, że to zostało docenione. Czasami mam wrażenie, że za bardzo się staram, że nie trzeba tak walczyć do końca o to, żeby materiał był jak najlepszy, że on i tak już jest dobry, ale te nagrody pokazują, że jednak ktoś ten wysiłek docenia i warto. To bardziej Was powinnam zapytać o to dlaczego moje reportaże spodobały się bardziej niż innych.

Gdyby miała Pani wybór wolałaby pani dojeżdżać na Ukrainę czy zostać tam na miejscu przez dłuższy okres?

Rzadko zastanawiam się nad opcjami, których nie mam. Jest to trudne pytanie. Gdybym taki wybór miała, to musiałabym się nad nim zastanowić. Ze względów rodzinnych oczywiście lepiej wracać do domu. Z drugiej strony, jak się jest na miejscu, to można więcej zobaczyć. To wymagało by po prostu decyzji nie tylko mojej. To zależy, czy lepiej mieć dwa miesiące spokoju, a dwa miesiące pracować, czy lepiej jest siedzieć trochę w niepewności i wyjeżdżać kiedy coś się dzieje. Każda opcja ma plusy i minusy, ale nie potrafię udzielić jednoznacznej odpowiedzi, bo na poważnie nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Najbardziej niebezpieczny moment?

Zawsze wymieniam ten sam i mam nadzieję, że bardziej niebezpiecznego nie będzie. To nie jest tak, że dziennikarz pcha się pod kule – nikt nie jest samobójcą. Kiedy 26 maja zaczęła się walka o lotnisko w Doniecku, która trwała później osiem miesięcy i z lotniska nic nie zostało, pojechaliśmy tam z operatorem, bo była informacja, że jest zamknięte, że weszli tam separatyści, a my mieliśmy wylatywać stamtąd następnego dnia. W drodze, kiedy jechaliśmy, dowiedzieliśmy się, że było tam słychać strzały. Kiedy przyjechaliśmy pod bramę lotniska, nad nami latały myśliwce, w środku trwała strzelania z broni dużego kalibru. Potem zaczęły przyjeżdżać posiłki separatystów i zaczęli strzelać jakby od zewnątrz, czyli stamtąd, gdzie staliśmy my. Strzały padały już od zewnątrz, ze środka, znaleźliśmy się w krzyżowym ogniu. Wszyscy biegali w amoku. Było tam z nami około 30 dziennikarzy, milicja w pewnym momencie zamknęła drogę i przestała wpuszczać. Nikt nie był wtedy gotowy na to, co zobaczyliśmy. Co prawda trwała wtedy pod Słowiańskiem wymiana ognia, ale cywile nie ginęli na masową skalę. Nie było dużych bezpośrednich walk. To było dzień po tym, jak Petro Poroszenko został wybrany na prezydenta Ukrainy. To była zmiana jakościowa, kolejna faza tej wojny. Nikt nie był psychicznie gotowy na to, co zobaczyliśmy. Zresztą nie tylko psychicznie – nikt specjalnie nie wiedział, jak się w tej sytuacji zachowywać. Rozmawiałam potem z operatorem i doszliśmy do wniosku, że to, że nie zginął tam żaden dziennikarz, to po prostu cud.

Widziała Pani z bliska śmierć?

Na szczęście nie miałam sytuacji, kiedy ktoś zginąłby obok mnie, na moich oczach. Widziałam ciała ludzi, ale nie byłam nigdy w takiej sytuacji jak dziennikarze, którzy byli w Czarny Czwartek na Majdanie. Tam ludzi zabijano tuż przy nich, przy nich ludzie umierali. Oni o tę śmierć się naprawdę ocierali, bo przecież gdyby kula poleciała o pół metra w lewo czy w prawo, to mogłaby trafić ich.

Widzi pani na co dzień ukraińskich żołnierzy. Jak określiłaby pani ich stosunek do wojny, jak próbują się w tym wszystkim odnaleźć?

Po pierwsze ukraińska armia to jest twór bardzo niejednorodny. Jest tam Gwardia Narodowa, która podlega pod Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, jest regularna armia, ochotnicze bataliony, nad którymi nie zawsze jest kontrola. Nie ma co udawać, że wszyscy Ukraińcy od razu zaciągnęli się do wojska i wszyscy ruszyli bronić ojczyzny, bo takich przypadków, kiedy ludzie wykupowali się od wojska albo ukrywali się, żeby nie objęła ich mobilizacja też było całkiem sporo. Nie wszyscy rodzą się wielkimi bohaterami, trzeba też mieć świadomość, że zostawienie rodziny, której się jest jedynym żywicielem nie jest łatwe. Z drugiej strony wielu z tych żołnierzy i ochotników, z którymi rozmawiałam, nawet w szpitalu, kiedy mieli uszkodzony kręgosłup, obezwładnioną jedną nogę i część ciała, twierdziło, że oni wrócą na front, dlatego że muszą walczyć dalej. Spotkałam nawet bardzo młodą kobietę, która strzelała z moździerza i sama zdecydowała się pojechać na front. Zgłosiła się do wojenkomatu, odpowiednika polskiego WKU. Bardzo bohaterskich przykładów jest naprawdę bardzo dużo, ale nie zaryzykowałabym stwierdzenia, że 100% Ukraińców to patrioci, którzy są gotowi umrzeć za ojczyznę. Trudno stworzyć portret przeciętnego ukraińskiego żołnierza. Spotkałam wielu takich, którzy zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie. Wielu z nich mówi o tym, że im się nie daje walczyć, że oni chcieliby iść do przodu i są źli na to, że są zakładnikami politycznych gier. Chcieliby skończyć tę wojnę, tak albo inaczej, a muszą siedzieć w okopach i bez rozkazu nie mogą się ruszyć nawet o milimetr. Z tego powodu są źli na swoich dowódców. Najpierw pomyślałam, że to może tylko jednostkowy przykład, ale usłyszałam to później jeszcze kilka razy. Wśród samych ukraińskich żołnierzy można naprawdę często usłyszeć głos, że oni by chcieli takiego reżimu jak w Chile, że chcieliby Pinocheta, po prostu dyktatury wojskowej, żeby zakończyć ten konflikt. To nie jest na pewno głos większości Ukraińców, ale wśród żołnierzy takie głosy się naprawdę powtarzają.

W materiale Marii Stepan jeden z żołnierzy mówił, że oni chcą tylko pomścić kolegów.

Jest z tym bardzo różnie. Część z nich podchodzi do tego tak, że muszą pomścić kolegów. Część uważa: jestem młodym mężczyzną, jeżeli nie ja, to ktoś inny pójdzie walczyć. Część mówi, że zdaje sobie sprawę z bezsensu tej wojny, ze złego dowodzenia, ale nie mogliby spokojnie siedzieć w domu. Uważają, że walczyć to ich obowiązek. Postawy są bardzo różne. Nagrywałam też taką rozmowę z żołnierzem, który został objęty mobilizacją, raz już był na froncie. Nie chciał jechać drugi raz i płakał. Mówił, że on już woli trafić do więzienia za niepoddanie się mobilizacji i dostać 5-letni wyrok, żeby żona mogła go odwiedzać niż pojechać i dostać kulkę.

A jakie ma pani refleksje po roku od tamtych wydarzeń? Jak po czasie ocenia pani te wydarzenia?

Przede wszystkim to wyglądało na świetnie przygotowane. Z jednej strony trzeba mieć świadomość, że poparcie dla separatystów na wschodzie Ukrainy i na Krymie było bardzo duże. Nie stuprocentowe oczywiście, ale bardzo duże. Był tam grunt do posiania tego separatyzmu, ale z drugiej strony nie wierzę, że to było spontaniczne. Kilka dni po ucieczce Janukowycza z Kijowa na Krymie były już „zielone ludziki” ,a plan był perfekcyjny. Zajęli strategiczne budynki właściwie bez rozlewu krwi, bo zginęły tam dwie osoby w dziwnym, nie do końca zrozumiałym incydencie. Bez rozlewu krwi zajęli także jednostki wojskowe. Wśród ludzi panowało coś, jakby zmowa milczenia. Wiedzieli, że żołnierze bez dystynkcji to Rosjanie, ale nie chcieli tego mówić. Zostało to rozegrane w taki sposób, że ja naprawdę nie wierzę w spontaniczność tych wydarzeń. Potem pojechałam do Donbasu i przed wszystkimi zajętymi przez separatystów budynkami – i w Ługańsku, i w Doniecku – były takie same ewidentnie wydrukowane wcześniej, nawet nie plakaty, a kilkumetrowe banery przywiązywane do barykad. Były też powiewające flagi nad punktami kontrolnymi. Ktoś to musiał to po prostu wcześniej logistycznie przygotować – zaprojektować, wydrukować, rozwieść. Mam takie poczucie, że to też był przygotowany plan. Dobrze przygotowany, bo oni sprawdzili, że spotkają się tam z poparciem ludzi. Chociaż w niektórych momentach czy miejscach Rosjanie się przeliczyli, bo nie chodziło tylko o Ługańsk i Donieck. Chodziło o większe terytorium, ale się nie udało.

Mam też wrażenie, że nikt nie próbuje się dogadać. Znaleziono jakiś sposób na podpisanie tego zawieszenia broni, ale nie ma prób politycznego rozwiązania tego konfliktu. Nie było tak, że po rozmowach w Mińsku normandzka czwórka powiedziała: no dobrze, teraz przez miesiąc monitorujemy przestrzeganie zawieszenia broni, a potem spotykamy się znowu i będziemy rozmawiać dalej, jak ten konflikt zakończyć. W tym momencie mamy do czynienia z jego zamrożeniem, a to nie jest rozwiązanie. Emocje już opadły, nawet wśród ludzi mieszkających na terenach objętych walkami. Człowiek się szybko adaptuje do nowych okoliczności, rośnie biurokracja po jednej i po drugiej stronie. Samozwańcze separatystyczne republiki są coraz lepiej odgrodzone. Tylko dokąd to wszystko prowadzi? W dowolnym momencie każda ze stron może ten konflikt odmrozić.

Czyli nie widzi pani jakiegoś bardziej określonego scenariusza jak to dalej może się potoczyć?

Nie widzę takiego scenariusza, że Rosja przyłączy do siebie te terytoria, bo wydaje mi się, że były na to lepsze momenty. Rosji zrujnowany Donbas potrzebny jest bardziej jako problem, z którym musi sobie radzić Ukraina. Rozwiązaniem, do którego Rosja od początku wydaje się być federalizacja Ukrainy. Kijów nie chce się na to zgodzić, ale w pośredniej formie rozmowy z separatystami jednak trwają (grupa kontaktowa). Wielu ukraińskich, także polskich polityków się temu sprzeciwia, twierdzi że z kryminalistami nie można rozmawiać, ale na dłuższą metę z tymi terenami trzeba coś zrobić. To co jest teraz, to trochę tworzenie fikcji. To samo mamy po wojnie w Gruzji – Abchazja i Osetia Południowa są pod rosyjską kontrolą, stoi tam rosyjska straż graniczna, bez wizy nie da się tam wjechać. Na Krym podobnie, ale formalnie na mapach światowych to są części Gruzji i Ukrainy. Donbas też jest formalnie na mapie częścią Ukrainy, ale Kijów nie ma kontroli nad tą jego częścią, którą zajęli separatyści. To destabilizuje kraj. Nie jestem w stanie przewidzieć co Ukraińcy wymyślą i kiedy to zrobią, ale muszą znaleźć wyjście z sytuacji.

A czy ten konflikt może rozprzestrzenić się na państwa nadbałtyckie?

Oby nie. Moje słowa raz zostały przeinaczone w taki sposób, że wynikało z tego, że myślę, że Putin jest w stanie zaatakować Polskę. To nie tak, ale jeszcze rok temu – gdyby mnie ktoś spytał czy Putin zaatakuje Polskę – zaczęłabym się śmiać. Teraz już nikt raczej nie odważy się zaśmiać, bo kto – jeszcze dwa lata temu – mógłby się spodziewać, że będziemy mieli wojnę z użyciem czołgów i wyrzutni rakiet za naszą wschodnią granicą. Przecież w 2012 roku razem z Ukrainą organizowaliśmy Euro2012. Do Doniecka przylatywali ludzie z całej Europy, lądowali na pięknym, nowym terminalu wybudowanym specjalnie na mistrzostwa i oglądali mecze. Trudno uwierzyć, że w tak krótkim okresie nastąpiła tak duża zmiana. Cały czas mam nadzieję, że ta wojna terytorialnie się nie rozleje, że uda się ją zatrzymać tam i zakończyć jak najszybciej, chociaż tak naprawdę końca nie widać.

Czy planuje pani napisać książkę o tych wydarzeniach?

Ostatnio słyszę to pytanie przynajmniej kilka razy w tygodniu. Noszę się z tym pomysłem. Być może przyjdzie czas na to, żeby ją napisać. Mam też pracę magisterską do napisania z prawa. Do tego jest też dużo takiej pracy bieżącej, ale książka rzeczywiście chodzi mi po głowie, więc nie wykluczam, że powstanie.

Za rok festiwal zostanie rozszerzony o targi literatury faktu…

Rok to trochę czasu. Jest szansa, że do tego czasu znajdę pomysł na książkę. Z jednej strony, bardzo się cieszę, że powstaje dużo publikacji o Ukrainie, choćby z tego względu, że mam naprawdę głębokie przekonanie, że to co się w tej chwili dzieje, będzie opisywane w podręcznikach historii. Zapewne przez różne państwa w różny sposób i każdy opisze to po swojemu. Ukraińcy, z którymi rozmawiałam, mówią, że to będzie opisywane jako wojna o niepodległość Ukrainy. Na pewno na strony podręczników historii trafi i z tego względu im więcej powstanie książek, artykułów, źródeł, tym łatwiej będzie przyszłym historykom. Oni będą mogli na to spojrzeć z perspektywy zakończonego konfliktu, a dzięki różnym publikacjom, będzie im łatwiej opisać ten konflikt. Z drugiej strony, patrząc z perspektywy dnia dzisiejszego, nie chcę napisać książki tylko dlatego, że wypada ją napisać. Chciałabym, żeby miała jakiś przekaz, jakąś myśl przewodnią i jakiś klucz. I tego klucza szukam cały czas.

Jeszcze ostatnie pytanie. Jak się pani odnajduje w takich klimatach festiwalowych, z nagrodami, wręczającymi i odbierającymi je, wygłaszanymi formułkami?

Mam już za sobą rozmowę z autorem rosyjskiego reportażu o grupach poszukiwawczych ciał żołnierzy z drugiej wojny światowej. Dla mnie to temat o tyle bliski, że ja też taki materiał przygotowywałam dwa lata temu i już wcześniej zwróciłam uwagę na ten problem, czy może lepiej powiedzieć zjawisko. Bardziej podchodzę do tego festiwalu jak do szansy na spotkanie z ludźmi i możliwość rozmowy z nimi niż postrzegam to wydarzenie przez pryzmat oficjalnych formułek. A to, że dziennikarze dostają nagrody za swoją pracę to bardzo dobrze. Uważam, że nic nie motywuje bardziej niż nagroda. Ona zobowiązuje. Trzeba wtedy pracować jeszcze bardziej, żeby udowodnić, że się na tę nagrodę zasłużyło.

 

Rozmawiali Michał Machel i Piotr Grabski.

 

[fot. tvp.info]