Zespół happysad zatytułował najnowszy album „Jakby nie było jutra”. Przez moment wydawało się, że tytuł będzie proroczy – w wyniku awarii w studiu nagraniowym zespół stracił znaczną część przygotowanych na płytę ścieżek, co mocno opóźniło płytę. Z wokalistą Kubą Kawalcem i gitarzystą Łukaszem Ceglińskim porozmawialiśmy przed koncertem w Od Nowie o trudnych, ale owocnych chwilach w karierze zespołu, które przyniosły kolejną świetną płytę. A na deser trochę o kulinarnych podróżach, zatem – smacznego!

Czy zespół happysad lubi horrory?

Łukasz Cegliński: Kiedyś oglądałem więcej horrorów, ale jakoś ostatnio chyba przestałem lubić się bać. Ale wiem, co w trawie piszczy w dziedzinie horrorów. Jeśli pojawia się jakiś ciekawszy, to chętnie obejrzę.

Pytam, bo słowo „horror” w kontekście procesu nagraniowego albumu Jakby nie było jutra pojawia się chyba w każdym wywiadzie z wami…

Kuba Kawalec: Tworzenie było największą przyjemnością, ale horrorem było ponowne nagrywanie.

Łukasz: Prawda jest taka, że się bardzo staraliśmy świetnie wszystko nagrać, a potem to wszystko trafił szlag. Trzeba było siąść i pewne rzeczy ponagrywać raz jeszcze. Stresujący był też czas, w którym Marcin, nasz producent (Bors – przyp. mk) to wszystko miksował. Czekaliśmy i czekaliśmy…

Co czuliście, gdy dowiedzieliście się, że część śladów trzeba nagrać jeszcze raz? Że sporo pracy poszło na marne?

Kuba: Kiedy to studio mu się rozpieprzyło, kiedy Marcin odkrywał co chwilę kolejne szkody, to cierpieliśmy razem z nim. I nie wiedzieliśmy, jak mu pomóc. Dużo czekania, dużo stania w miejscu, dużo powtarzania swoich ruchów jak wariaci. To jak z wywiadem. Wyobraź sobie, że przeprowadzasz ten wywiad, a po godzinie spostrzegasz, że nic się nie nagrało (śmiech). Możesz przeprowadzić go ponownie, ale nie odtworzysz drugi raz emocji towarzyszącej mu za pierwszym razem. Nagrywając tę płytę przeżyliśmy dużo emocjonalnych momentów. Nagrywaliśmy „na setkę”, wszyscy razem, czuliśmy wszyscy coś fajnego i wtedy fajne rzeczy powstawały. W studiu była chemia, magiczne były te chwile w Gdańsku. A potem, w momencie gdy straciliśmy te ścieżki, musieliśmy nagrywać każdy z nas osobno, bo nie było możliwości już razem zagrać w studiu. Uratowały się bębny z basem, ale trzeba było ponagrywać gity. Poginęły też wokale i trzeba było drugi raz śpiewać, na nowo odtwarzać emocje. Wydawało nam się, że za pierwszym razem zrobiliśmy naprawdę fajne rzeczy – a tu wszystko przepadło… Trudny, naprawdę trudny okres przeżyliśmy. Do tego wszystkiego doszła nasza ciągła nieobecność w domach – w cholerę koncertów zagraliśmy w zeszłym roku. Nieustanne kursy Wrocław-Gdańsk, spanie po hotelach. Jakby nie było jutra dała nam się we znaki i mentalnie, i fizycznie także. Oczywiście jesteśmy z niej absolutnie zadowoleni, ale sił trochę w to włożyliśmy.

W wywiadach przyznawaliście się, że mało brakowało, a jutra w zespole happysad rzeczywiście mogło nie być – stanęliście na krawędzi sporego konfliktu, jeśli nawet nie rozpadu.

Kuba: Ta historia działa się rok przed nagrywaniem płyty. W każdej grupie społecznej – czy to zespół, czy to rodzina, zespół pracowniczy, grupa znajomych, bywają sytuacje konfliktowe. Pojawiają się syndromy wypalenia, zmęczenia materiału, rozjazdy artystyczne. I przytrafiło się nam, choć nie wierzyliśmy, że i do nas dotrze taki problem. Na to się złożyło wiele rzeczy, i trochę przespaliśmy moment, że można było to wcześniej obgadać. Nawarstwiło się i w pewnym momencie pękło jak bańka mydlana. Narobiło trochę dymu, ale poradziliśmy sobie jak dorośli ludzie. To był dobry moment na oczyszczenie.

Uważacie, że było to konieczne dla zespołu?

Łukasz: Wiesz, jak cały kurz bitewny upadł, to okazało się, że to wszystko było potrzebne, było po coś. Nikt nie powie teraz, że to było coś złego.

Kuba: Wypełnił się taki śmietnik, nikt tego wcześniej nie wyrzucił i się trochę wysypało. Ale posprzątaliśmy i już jest dobrze.

Czy waszym zdaniem w muzyce z nowej płyty słychać echa tych spięć?

Kuba: To był moment, kiedy powstawały piosenki i rodziły się emocje z nią związane. Zawiera duży bagaż naszych doświadczeń. Słychać je nie tylko w tekstach, ale i muzyce. Album dobrze podsumowuje ten niełatwy okres.

Wyobrażacie sobie w happysad taką sytuację, jaka zaistniała w Myslovitz pod koniec działalności z Arturem Rojkiem? Byli sprawną maszyną koncertowo-nagraniową, ale prywatnie nie mogli na siebie patrzeć…

Kuba: Ale Myslovitz dobrze to tuszowali, dla wszystkich to było zaskoczenie… Ja sobie wyobrażam wszystkie scenariusze – że można żyć w zgodzie, a można w dziwny sposób się rozjechać. To wszystko zależy od tego, w jaki sposób będziemy naszych relacji pilnować. Trzeba być czujnym na spadki temperatur, ochłodzenia, i na bieżąco korygować. To prosto brzmi, ale to jest grupa sześciu muzyków na scenie, a w całym zespole, wraz z techniką, kierowcami i menedżerami jest osób czternaście, które są ze sobą non-stop w kontakcie. Każdy ma swój biometr, lepsze i gorsze dni. Ułatwia nam sprawę także to, że myśmy się znali już dużo wcześniej. Nie byliśmy chłopakami z castingu, którzy z marszu muszą się siebie uczyć, ale zakładając zespół i jeżdżąc w pierwsze trasy mieliśmy ten etap dawno za sobą.

Muszę przyznać, że rzeczywiście sprawiacie wrażenie paczki dobrych kumpli.

Łukasz: Mam wrażenie, że u nas kluczem do sukcesu, którym jest przyjemność przebywania razem jest to, że pasujemy do siebie charakterologicznie. Nie ma u nas ani przesadnej gwiazdorki, ani rzeczy, które mogłyby nas poróżnić. W lot się rozumiemy.

Kuba: Słuchamy podobnej muzyki, podobne rzeczy nas wzruszają, jest między nami dziwna zgodność światopoglądowa i charakterologiczna. Oglądamy podobne filmy, podobne książki nas wciągają, podobne dziewczyny nam się podobają, chociaż tu zdania są czasem podzielone (śmiech).

Wróćmy do płyty Jakby nie było jutra. Na okładce pojawił się efektowny element – zdrapka. Dla mnie zdrapka kojarzy się z nagrodą. Czy nowa płyta może być nagrodą dla fanów za cierpliwość?

Kuba: Strasznie lubię interpretacje, gdy ludzie odczytują coś na różne sposoby, widząc drobne elemenciki, które dają im do myślenia. To znaczy, że… robimy tak naprawdę sztukę (śmiech). Głupio jest wobec tego wyjaśniać, o co chodziło nam, słysząc różne, często ciekawsze interpretacje. Gdybyśmy podali swoją własną, zamknęlibyśmy usta wszystkim, którzy starają się domyśleć prawdy. Ale rzeczywiście, ta zdrapka ma wiele wymiarów. Może oznaczać nagrodę dla ludzi. Ale też ta płyta jest nagrodą dla nas (śmiech). Zdrapkę zaproponował, o czym trzeba wspomnieć, Mateusz Holak z zespołu Kumka Olik.

Trzeba jednak zaznaczyć, że przed premierą wielu tę cierpliwość straciło…

Kuba: Wiesz co, ale kurde, nie ma co się dziwić ludziom. Myśmy sami stracili cierpliwość, choć siedzieliśmy w środku wydarzeń i wiedzieliśmy co się dokładnie dzieje. Byliśmy świadomi na każdym etapie, że szykuje się zajebista obsuwa, sami nie potrafiliśmy sobie wytłumaczyć, jak do tego doszło. Wszystko podziało się tak lawinowo. Nie mogliśmy podać w pewnym momencie jakichś rzetelnych informacji, kiedy płyta będzie, bo… sami tego nie wiedzieliśmy! Gdy ludzie nie wiedzą, zaczynają się denerwować. Chcieliśmy być szczerymi wobec ludzi. Informowaliśmy, że nie mamy pojęcia, kiedy płyta się ukaże. Cztery tysiące ludzi zamówiło ją w preorderze, powpłacali pieniądze – ale nie na nasze konta, tylko konta wytwórni. Nie pojechaliśmy za to na narty do Aspen (śmiech), tylko czekaliśmy cierpliwie, aż tym ludziom można będzie rzetelnie ten materiał dostarczyć. Trzeba pochwalić fanów, bo większość jednak była cierpliwych.

Miałem na myśli nawet nie tyle samo oczekiwanie, co drugi singiel z płyty. Mocno elektroniczne Ciała detale, totalnie zaskakujące w przypadku happysad.

Łukasz: Tak, bo tak samo jak jesteśmy zrozumieć ludzi, którzy się wkurzyli i powiedzieli „ja pierdzielę, nie mam czasu i ochoty czekać na tę płytę”, to zupełnie zrozumiałe, że to samo sobie pomyśleli, dostając coś zupełnie innego od tego, czego się spodziewali. Mieliśmy świadomość, że to będzie szok.

Kuba: Najgorsze dla muzyki i sztuki są oczekiwania ludzi. Ludzie bardzo by chcieli być kreatorami tego, co się dzieje na płycie, ale niestety, nie mogą nimi być, to nasza działka (śmiech.) Ma im oczywiście prawo to się nie podobać, i to jest wkalkulowane w zawód artysty, że robisz coś, co się nie spodoba. Ale chcieliśmy zapowiedzieć ludziom, że absolutnie nie mają wpływu na to, co będzie na tej płycie i następnych, i niech sobie nie roszczą nadziei na to.

Irytują was głosy fanów, którzy mają wam za złe, że nie brzmicie jak w czasach Zanim pójdę czy Łydki?

Kuba: Oczywiście, jest grupa ludzi, których to denerwuje, ale to naprawdę grupka. Jednak większość fanów happysad oczekuje od nas czegoś więcej niż powtarzalności. I z tymi chcemy współpracować (śmiech).

Łukasz w jednym z wywiadów stwierdził, że nigdy nie straciliście naraz tylu fanów, co w ciągu dwóch godzin dzielących dwa wrzucone do sieci kawałki – Smutni ludzie i Ciała detale.

Kuba: Dwie godziny minęły od tego, jak wypuściliśmy Smutnych ludzi i wszyscy się jarali, jaka to będzie zajebista płyta, do chwili, gdy wrzuciliśmy Ciała detale i wszyscy powiedzieli „jaka ch…wa ta płyta będzie” (śmiech). Na poprzedniej płycie Ciepło/zimno były dwa elektroniczne kawałki i nikt się nie oburzył. Jakbyśmy jako pierwszy rzucili Biegnę prosto w ogień przy okazji poprzedniej płyty, byłoby identycznie. To wszystko kwestia tego, że Ciała detale zostały upublicznione przed premierą.

Swego czasu zwaliście się żartobliwie zespołem rocka regresywnego. Ale wystarczy przesłuchać wasze płyty, by stwierdzić, że jesteście zaprzeczeniem muzycznego regresu.

Kuba: Jako zespół zmieniamy się z płyty na płytę i te zmiany są dla nas odczuwalne bardzo mocno, uważni słuchacze też zauważają te zmiany. Ale jest też grupa ludzi, którzy uważają, że gramy cały czas to samo. Między pierwszymi dwoma płytami (Wszystko jedno z 2004 i Podróże z i pod prąd z 2005), które wyszły prawie jednocześnie jedenaście-dziesięć lat temu, nie było dużo różnic, bo materiał powstawał w zasadzie w jednym okresie. Ale już trzecia płyta (Nieprzygoda, 2007 – przyp. mk) to już była przepaść muzyczna w porównaniu z tymi początkami. Podobnie czwarta (Mów mi dobrze, 2009) – było więcej trąbek, inne aranżacje, inna przestrzeń. Piąta to już był zupełnie kosmos (Ciepło/zimno, 2012). Więc te zmiany można obserwować cały czas, może te zmiany teraz były bardziej czytelne, a to z tego powodu, że Maciek doszedł (Ramisz, klawiszowiec – przyp. mk), dużo rzeczy elektronicznych powstawiał…

Łukasz: Ale to też nie jego wina… (śmiech)

Kuba: A my byśmy jeszcze bardziej chcieli popsuć wszystko elektroniką (śmiech). Już w 2006 roku powiedzieliśmy wyraźnie, że nie interesuje nas powtarzanie, oglądanie za siebie. Chcemy doświadczać stale czegoś nowego.

Regresywni na pewno nie jesteście, a ostatnio jesteście też coraz mniej rockowi…

Łukasz: Na pewno nie chcieliśmy się ograniczać. Wiesz, gatunek muzyczny, jakim jest rock jest taki, że można do końca życia łupać w jednym rytmie wszystko, ale powstaje pytanie, czy ci to sprawia przyjemność? Nam najzwyczajniej w świecie przestało sprawiać frajdę granie stale tego samego i siedzenie w jednym miejscu.

Kuba: Nie interesuje nas bycie niewolnikiem jednego stylu. Od pierwszej płyty, i pierwszych wywiadów my mówiliśmy, że nie mamy określonego stylu, zawsze mówiliśmy, że gramy mieszankę gatunkową. Nikt nam nie wmówi, że kiedykolwiek byliśmy przedstawicielami i piewcami określonego gatunku. W tych sferach jesteśmy zeschizofrenizowani (śmiech). Czerpiemy z mnóstwa różnych źródeł inspiracji. Zmienia się muzyka światowa, my się zmieniamy, dorastamy, mamy prawie po czterdzieści lat już (śmiech). W momencie wydawania pierwszej płyty mieliśmy po dwadzieścia parę. Nie chce mi się wchodzić w dyskusje z ludźmi, którzy uważają, że powinniśmy od pierwszej płyty brzmieć tak samo. Nie chce mi się z nimi gadać po prostu. Nikt nie lubi być niewolnikiem niczego, a najgorsze jest niewolnictwo jednego stylu. To jak założyć jedno ubranie i chodzić w nim bez przerwy całe życie.

Czy wyobrażacie sobie sytuację, że nagralibyście całą płytę elektroniczną?

Kuba: Chcielibyśmy mieć taką możliwość. Chcielibyśmy doprowadzić do sytuacji, że możemy nagrać cokolwiek. Na przykład powiedzieć sobie „siódmą płytę nagrywamy jako reggae”. I chcielibyśmy móc się nie tłumaczyć z tego, że popełniliśmy jakiś gwałt na czymś… Mamy możliwość nagrania całej płyty elektronicznej, ale chcemy, by to było bez atmosfery skandalu (śmiech). Ludzie, tworzymy sztukę, to nie jest kuchnia z Ikei, kurde (śmiech).

Myślicie już nad pomysłem na siódmy album?

Kuba: Myślimy, ale to jest takie bardziej przypominanie, co nam zostało. Z czym można by ruszyć z tych piosenek, które nam się podobały, ale nie weszły, bo albo zabrakło czasu, albo na ten moment fajnych pomysłów na nie. Będziemy chcieli nad nimi popracować w kwietniu, bo wyjeżdżamy na „obóz kompozycyjny”, ale otwieramy szeroko otwartą furtkę na nowe pomysły. Nie mamy jeszcze planu, jak to będzie wyglądać, ale wiemy jedno – chcemy absolutnej wolności, i tego, by nie być do niczego przywiązanym. Chcemy robić to, co tylko chcemy.

Na zakończenie porozmawiajmy o waszym projekcie… kulinarnym. Prowadzicie blog Żarcie W Trasie (http://zarciewtrasie.pl/), na którym recenzujecie restauracje, w których stołujecie się podczas koncertowych wyjazdów.

Łukasz: Doszliśmy do wniosku, że jeżdżąc po kraju, codziennie jemy w miejscach mniej lub bardziej udanych, gdzie kucharz starał się mniej lub bardziej (śmiech). Zawsze jemy gdzie indziej, i w związku z tym stwierdziliśmy, że fajnie byłoby mieć taką mapę, by wiedzieć, co omijać, a gdzie zaglądać. Nikt nigdy czegoś takiego nie zaproponował wcześniej. Jesteśmy zespołem, który non-stop jeździ, i dlatego równie dobrze możemy zrobić to my (śmiech).

Czy pamiętacie najgorsze miejsce, które odwiedziliście i najgorszą rzecz, jaką jedliście na trasie?

Kuba: Najgorsza rzecz to był bar „Taurus” pod Rzeszowem. I rosół. Ja nie jestem wybredny, ale to był skandal.

Łukasz: To był makaron, razem z wodą z makaronem. I do tego nazywał się „wołowy”. Pomyśleliśmy sobie, że może kucharz się pomylił, i faktycznie kucharz nalał wody do makaronu i zapomniał wrzucić „wołu” (śmiech). Hares, nasz menedżer (Paweł Hordejuk – przyp. mk) postanowił wobec tego sprawdzić to i dał rosołowi drugą szansę. Niestety, było dokładnie tak samo.

Kuba: Staramy się omijać rzeczy, które odstręczają już na wejściu. Nie jemy w jakichś zapadłych dziurach. Na szczęście nie trafiamy zbyt często na skandaliczne rzeczy. Z założenia nie miały to być jakieś super miejsca i ich reklama, ani jakieś super jedzenie typu przepiórki w parmezanie, ale zwykłe polskie żarcie w trasie. Ostatnio jeździmy autostradami, ale niestety przy autostradach kulinarne życie sprowadziło się do McDonald’s. Jak widzimy rozpadającą się budę z napisem „Grill półdarmo” to nie wjeżdżamy, by się nie potruć. Ale jak restauracja wygląda nieźle, to przecież gdzieś trzeba zjeść. Chciałbym, żebyśmy więcej pisali na tej stronie, ale to jest czasochłonne strasznie.

A czy polecacie jakąś restaurację z Torunia?

Kuba: Nasza znajomość toruńskiego żarcia ogranicza się do promienia pięćdziesięciu metrów wokół Od Nowy. Jest tam „Widelec” i jest to bardzo dobre miejsce.

[fot. Paula Gałązka]