Jarosław Janiszewski, znany także jako Doktor Granat, to na polskiej scenie postać wyjątkowa. W swoich tekstach jak nikt zarysowuje skrzeczącą rzeczywistość kraju nad Wisłą, gdzie każdy, kto wychyli głowę ponad średnią, od razu musi się przygotować na cios. Koncerty zespołów Bielizna i Czarno-Czarni słyną z jego specyficznej konferansjerki – Doktor a to rozbawi opowieścią o miłości do Henryki Krzywonos, a to obrazi twoją matkę. Podczas wywiadu natomiast rzeczowo opowie o kulisach swoich muzycznych projektów, ale i o sytuacji na muzycznym rynku. Jak grać dla ludzi z rozwiniętym płatem czołowym, czym się zajmuje słowiański wilkołak i dlaczego nie warto słuchać „Polski” Kultu? O tym Doktor opowiedział przed świetnym koncertem Bielizny 3 kwietnia w „Od Nowie” naszym wysłannikom, Maciejowi Koprowiczowi i Piotrowi Grabskiemu.

Od początku roku Bielizna ruszyła z ofensywą koncertową, która nie ominęła także toruńskiej „Od Nowy”. Czy wasza aktywność sceniczna to preludium do nowego wydawnictwa zespołu?

Zawsze kończymy okres intensywnego koncertowania płytą. Prace nad nowym albumem Bielizny trwają już dość długo (ostatnia płyta zespołu, Obrazki z wystawki ukazała się w 2009 roku – przyp. red.), ale my się bardzo przykładamy do naszych płyt. Granie rock’n’rolla, zwłaszcza takiego o naturze obyczajowej, wymaga skupienia, przygotowania. Płyty Bielizny są przemyślane jako całość, nie ma przypadkowych utworów. Trafiają na nie rzeczy bardzo różne, ale cały czas odnoszące się do naszej lekko skrzeczącej rzeczywistości. Musimy być w stu procentach przekonani, że materiał jest na tyle dopracowany, byśmy mogli go zaprezentować. Mamy w tej chwili praktycznie zamknięty materiał na płytę najnowszą. W wakacje wchodzimy do studia, kiedy album będzie wydany – nie wiem. Prosta odpowiedź – jak będzie dobrze nagrana i zmiksowana. Może wrzesień lub październik, może początek przyszłego roku.

Wasze koncerty na tegorocznej trasie spotykają się z entuzjastycznym przyjęciem i recenzjami. Co jest według pana przyczyną koncertowego fenomenu Bielizny?

Prezentujemy dźwięki z różnych muzycznych bajek. Nie lubię takich koncertów, na których wychodzi zespół na estradę i już po kilku taktach wiadomo, jaki będzie utwór piąty, siódmy, dwunasty. Ta sama ideologia, akordy, harmonie. To poniżające dla słuchacza, który ma bardziej rozwinięty płat czołowy. Durniom można sprzedać wszystko – rzępolić im te same akordy w różnych pozycjach, jak na odpuście wiejskim.

Na koncertach ostatnio prezentujecie dwie zupełnie nowe kompozycje…

Pierwsza z nich być może będzie numerem otwierającym album. Nosi tytuł Starsza kobieta, opowiada o sposobie na życie młodych facetów, którzy nie mają roboty. Muszą znaleźć sobie starą babę ze złotem w tapczanie, która rozwiąże ich problemy. Niestety, będą musieli ją pukać regularnie, by móc z tego złota korzystać. Różnych sposobów ludzie się chwytają, żeby w tym kraju przeżyć… Druga piosenka to Laleczka voodoo, muzycznie nawiązująca do psychodelii lat 60., takiego hendrixowskiego grania. Tekstowo rzecz zawsze aktualna. Trzeba uważać, gdy się wystawia łeb chociaż trochę ponad średni poziom – znajdzie się zawsze jakiś uczynny typ z katolickiego kraju, który będzie chciał ci zrobić krzywdę, zgasić, wywalić w kosmos. Na rynku politycznym, obyczajowym, nawet rockandrollowym jest mnóstwo takich sytuacji. Koledzy Grzegorza Schetyny teraz udają, że są jego kumplami, a wcisnęli go pod płytę chodnikową.

A więc tekstowo stara, dobra Bielizna… A czego muzycznie możemy się spodziewać po nowej płycie?

Uważam, że będzie ona najbardziej ambitnym naszym dokonaniem. Jesteście pierwsi, którym o tym opowiadam – znajdzie się tam kilkanaście utworów, każdy nawiązuje do innego gatunku i innej stylistyki. Zaczniemy od muzyki psychodelicznej, potem nawiążemy do folkloru żydowskiego, zagramy flamenco, teksańskie boogie, francuski pop z lat 60., coś irlandzkiego, i parę innych rzeczy. Podchodzimy do tematu bardzo ambitnie, bo tak właściwie robimy muzykę dla samych siebie – a dla innych niejako przy okazji.

Zaczęliście w Bieliźnie słuchać folku?

Ale my zawsze słuchaliśmy folku. Jeśli znacie nasze pierwsze dwie płyty, jest tam mnóstwo wpływów serbsko-chorwackich – granie w metrum na siedem, na dziewięć, specyficzne melodie, harmonie. Powrót do klimatów folkowych to ukłon w kierunku tego, co graliśmy kiedyś. Słuchamy w Bieliźnie wszystkiego. Utwór musi łączyć ciekawą melodykę, granie riffowe, harmonie, z miarę przyzwoitym przekazem – balans między tekstem a dźwiękami.

Czy oprócz nowej płyty Bielizny ma pan w planach jakieś inne projekty na najbliższy czas?

Każdy z nas występuje na różnych polach działalności. Ja występuję w trzech zespołach. Po pierwsze Czarno-Czarni, muzyka komercyjna lat 60., Bielizna, czyli zakręcony rock’n’roll, oraz Otoczeni przez Bydło – nienawidzę country, więc zrobiłem bardzo poważną westernową formację i kończę właśnie jej płytę. W kolejce czeka płyta formacji Wylkołak – moim zdaniem najciekawszy projekt mój z ostatnich lat. Wilkołak pisany jest przez „y”, bo wszystkie wilkołaki wyrywają kiszki i ukręcają łeb, a ja promuję słowiańskiego wilkołaka. Takiego, który bawi się końcówką na bagnie, ogląda tłuste blondynki i chce je puknąć, woli zajadać owoce zamiast wyrywać żywcem serca z organizmu.

Skoro wspomniał pan wcześniej o pierwszych płytach Bielizny… Czy uważa pan, że występ na OFF Festival 2011, na którym Bielizna zagrała w całości Taniec lekkich goryli, zmienił jej postrzeganie jako zespołu?

Nie chcieliśmy tam wcale grać jednej płyty. To kolega Rojek (oczywiście Artur Rojek, dyrektor artystyczny festiwalu, były wokalista Myslovitz – przyp. red.) nas zmusił, tam panuje taka formuła, że kapele grają całą płytę od początku do końca. My z kolei zamiast grać stale te same kawałki, lubimy pomieszać wszystko. A co do postrzegania… Myślę, że dla dzieciaków, którzy są ważnym audytorium na OFF-ie jesteśmy taką ciekawostką przyrodniczą. Gramy dziwne piosenki, opowiadamy dziwne historie – o dziwkach, które potrafią zrozumieć, że facetowi nie dygnie, i tym podobne. Mieliśmy zawsze trochę pecha, bo to jest tak, że większość zespołów, które odniosły sukces, mają management, najczęściej w Warszawie. Jakiś pan Heniek ich wciska do telewizji, inny pan Mietek na festiwale i tak dalej. My musimy sami wszystko robić. Teraz mamy kontrakt z SP Records, ale przez wiele lat sami walczyliśmy, żeby wchodzić do studia i nagrywać płyty. Ja sam robię różne chałtury, z których zbieram pieniądze, by produkować płytę. Promuję majtki, staniki, rajstopy, a pieniądze z tego idą na szczytny cel, czyli na muzykę. Nie wiem, czy OFF tak wiele zmienił.

Renesans płyty Taniec lekkiej goryli jest jednak zdecydowanie zauważalny – dziś album cieszy się kultowym statusem. W tym roku przypada 25-lecie jej wydania – planujecie to jakoś celebrować?

Miasto Sopot wydało nam tę pierwszą płytę na winylu, w wersji dla audiofili. Jesteśmy dalecy od celebrowania urodzin, czy innych rocznic. Zespoły świętują 10-lecie, 15-lecie, ale tylko po to, żeby wyciągnąć od urzędu miasta parę groszy. Nam chodzi o nagranie dobrej płyty i wytworzenie pozytywnej energii, a nie o wyłudzanie pieniędzy… A co do renesansu – może i tak jest. Ta płyta bardzo odbiega od tego, co gra się dziś. Współczesne zespoły nie przykładają się do melodii, grają oklepane rzeczy. Dzieciaki nie są teraz osłuchane, ale jak słyszę zespół XYZ, to wiem jakiej płyty słuchali miesiąc, pół roku bądź rok temu. Z warstwą tak zwaną intelektualną jest absolutna bieda. Słucham, czy ktoś ma coś do przekazania, ale najczęściej okazuje się, że to totalne błoto intelektualne. Teksty to teraz wypełniacze – są, bo trzeba coś zaśpiewać. Pisze się albo po angielsku, co zazwyczaj okazuje się kompletnym bełkotem i widać, że autor tego sam nie rozumie, albo wypisuje się brednie, na zasadzie, że musi być jakiś tekst. Zespołów z ciekawym przekazem jest bardzo mało.

Nie widzi pan na polskiej scenie następców Bielizny?

Jak już mówiłem, jest mnóstwo formacji, które stylistycznie bardzo odbiegają od nas. Elektronika, programowanie, komputery, dwie-trzy osoby mogą stworzyć ścianę dźwięku. My należymy do innej tradycji, opieramy się o typowo rock’n’rollowe instrumenty. Następcy? Są świetne zespoły, które nie miały nawet okazji zaprezentować się publiczności. Jako konferansjer prowadzę wiele rock’n’rollowych koncertów. Przychodzą po nich do mnie młodzi wykonawcy i pytają „mamy fajny materiał, co z tym zrobić?” A ja nie mam pojęcia. Rynek jest plastikowy, sztywno-głupkowaty, hołduje się banalnym instynktom. Wytwórnie unikają grania ambitnego. Są pojedyncze przypadki ludzi, którym się udało. Ledwo paru kapelom w ciągu 7, 8, 10 lat. Te chłopaki tak walczą z tym angielskim… Nie jestem przeciwnikiem tego języka, ale ten rynek jest tak skonstruowany, że nikt śpiewający po angielsku na nim kariery nie zrobił. Ludzie lubią sobie zanucić największy banał, w rodzaju „widziałem cię na moście, całowałaś się z Heńkiem”, ale po polsku. Nie rozglądam się na zasadzie następstwa, bo jesteśmy kapelą dziwną, osobną zupełnie. Ja mam głos jak pies Huckleberry, połączony z Tomem Jonesem. Mówią, że jest manieryczny – być może, ale słyszycie, że śpiewam tak, jak mówię.

Pana głos wielu fanom kojarzy się z Morrisseyem. O Bieliźnie mówi się zresztą czasem, że była polską odpowiedzią na jego zespół The Smiths.

Jak wydaliśmy pierwszą płytę, to było typowo gitarowo granie, bardzo melodyjne – powiedzmy, że to był jakiś wspólny punkt z The Smiths. Morrissey i ja opowiadamy różne historyjki – a to, że się ktoś spotkał z kimś na moście, a to kogoś jod zabił, bo coś w Czarnobylu wybuchło, a to kasjerka wkładała komuś rękę do spodni w kinie, a potem została sama jak stary pies ze schroniska. Cechuje nas obu poetyka romantyczna, czy raczej twardo-romantyczna, bo to nie są rzeczy specjalnie wzruszające. Ale jest też mnóstwo rzeczy, które nas różnią. Przede wszystkim połamana rytmika. The Smiths grają prawie zawsze na 4/4, bardzo prosto. Rzecz druga – my bardzo lubimy solowe partie gitary, u nas ona jest często dominująca. U Smithsów gitara solowa nie istniała. Johnny Marr fantastycznie grał, ale zawsze akordami. Aranże były rozłożone na jedną gitarę, bas, perkusję i głos Morrisseya. Mimo wszystko porównanie do tak świetnej kapeli – gdyż ja bardzo lubię The Smiths – jest dla nas ogromnym komplementem.

Podobnie jak historie Morrisseya, pana teksty także mocno trafiają do młodych ludzi.

To bardzo miłe. Spotykam się z ludźmi, którzy po latach pamiętają teksty, i sam jestem tym zdumiony. Kiedyś spotkałem Titusa, lidera Acid Drinkers, który mi opowiadał, że był na naszym koncercie w wieku 16 lat i śpiewał sobie teksty. Do dziś je ponoć pamięta. Sporo mamy takich fanów. Może piosenki zapadły w głowę, bo graliśmy nieco inaczej niż reszta kapel rockowych, które grały twardo. W PRL-u grało się ponuro, zimnofalowo, były nastroje typu „uciemiężone społeczeństwo, oni kontra my”, piosenki typu Spytaj milicjanta (utwór grupy Dezerter – przyp. red.) My podeszliśmy inaczej, tak jak to się robiło zresztą na całej trójmiejskiej scenie. Ja kocham metafory, które są jednocześnie historyjkami mocno łączącymi się z życiem obyczajowym. Opowieści o banalnych rzeczach snute w banalny sposób szybko przemijają. Jeśli opowiada się je metaforami, to są uniwersalne. Aktualne i za 10, i za 15 lat. Kazik Staszewski nadal śpiewa stare teksty, które w ogóle nie są na czasie. Polskę Kultu dzieciaki śpiewają, ale to przecież nie ma już nic wspólnego z krajem, w jakim żyjemy. Kazik śpiewał o kraju zapijaczonym, ludziach wiecznie zachlanych, dlatego, że lepiej się takimi typami za komuny sterowało. Numery typu Panie Waldku (Lewy czerwcowy – przyp. red.) – to odeszło historycznie w niebyt. Chcę, by ktoś w moich tekstach znalazł sens za i za 50, i 80 lat.

My po przeszło dwudziestu latach znajdujemy sens. Choćby w piosence Zdjęcie z niedźwiedziem z płyty Wiara, nadzieja, miłość i inwigilacja z 1990 roku, która naszym zdaniem doskonale obrazuje sytuację współczesnych studentów. Gość ma wielkie plany i ambicje, a życie zmusza go do wystawania w misiowym futrze na Krupówkach.

Doskonale trafiacie tutaj, o tym właśnie jest ten tekst! Często ideały trzeba odłożyć na śmietnik, bo życie chce inaczej. Bo czeka opłata za gaz, za prąd, trzeba kupić swojej kobiecie sukienkę. Idzie się przez życie banalną drogą, płynie oczywistym nurtem jak śnięty śledź. Ludzie ciekawi, ambitni, oryginalni mają w tym kraju pecha. Gdyby urodzili się w Ameryce, Francji, Anglii, toby może było inaczej. Tu wszyscy myślą szablonami… Nawet w telewizji same kalki zachodnie – bitwy na głosy, tańce z gwiazdami, szefowie kuchni – wszystko zerżnięte skądinąd. Gdzie nasza własna kultura? W latach 90. w TVP prowadziłem program Rock Noc. Pokazywaliśmy tam młodych artystów różnych gatunków muzycznych – od techno, przez punk po folk. Komu to przeszkadzało? To był jedyny magazyn, który pokazywał, że wychodzi płyta i singiel. Chciałbym jednego, jedynego programu w publicznej, który to mi teraz pokaże. Ale nie chcę historii komercyjnych typu „ruszaj tyłkiem, jak mama ci dupę dała, pokaż trochę ciała”. Niech sobie to będzie w telewizjach komercyjnych, Vivach i innych takich. A w publicznej chcę słuchać niezależnych twórców. Anglicy, Francuzi promują swoje kapele. A my wolimy mongolskiego głupka zamiast swojej kultury.

Rozmawiali: Maciej Koprowicz i Piotr Grabski

[fot. Angelika Plich]

Zobacz także: