Punk, rockabilly, rock’n’roll, swing – to etykietki, którymi najczęściej określa się trudną do sklasyfikowania muzykę zespołu Komety. Jego lider, Lesław, żartobliwie nazywa swoją twórczość współczesnym folkiem miejskim i hip-hopem dla… ludzi, którzy nie lubią hip-hopu. Rok temu rozmawialiśmy z artystą przy okazji koncertu Komet w Dwóch Światach i zapytaliśmy go, czy jest szansa, by zagrał kiedyś klasyczne numery swojego dawnego zespołu Partia na OFF Festivalu. Lesław wówczas nie był do tego przekonany, ale jak widać zmienił zdanie – wczoraj ogłoszono koncert „Komety grają Partię” w ramach katowickiej imprezy. To dobra okazja, by przypomnieć sobie tamtą długą, wielowątkową, ale ciekawą rozmowę.

Piotr Grabski: Płyty Komet, takie jak Via Ardiente czy Akcja V1 miały swoje angielskie wersje językowe. Tak się nie stało z nową płytą, Paso Fino. Czy to oznacza, że po przetłumaczeniu jej na inny język, mogłaby stracić swoją ‘polskość’, swój rodzimy pazur?
Lesław Strybel: Odpowiedź jest bardziej prozaiczna. Żyjemy w czasach kryzysu płyty kompaktowej. Wydawca płyty poprzedniej (Luminal – przyp. red.) i najnowszej stwierdził, że wyda ją tylko w wersji polskojęzycznej ze względu na wysoki koszt produkcji i małą sprzedaż płyt w wersji anglojęzycznej. Ja zawsze przywiązywałem wielką wagę do słów. Kiedy dowiedziałem się, że te płyty trafiają do miejsc, gdzie używa się języka angielskiego, to bardzo zależało mi, aby słowa piosenek były zrozumiałe. Wydaliśmy dwie płyty również w języku angielskim. Gdyby to ode mnie zależało, w idealnym świecie na pewno każda płyta byłaby wydana w takiej wersji… Ale niestety – ekonomia! (śmiech)

Maciej Koprowicz: Wspomina pan w wywiadach, że w Meksyku macie swoją wierną publiczność i tam miejscowi śpiewali piosenki po polsku.
Tak, to było bardzo ciekawe i dziwne, ale ja też znam wiele piosenek, których nie rozumiem. W różnych językach – włoski, francuski. To było niesamowite i jednocześnie jedno z najciekawszych doświadczeń w historii zespołu. Ci ludzie naprawdę nauczyli się tych piosenek fonetycznie. Niemniej jednak mam taką teorię, że można wyczuć, o czym dany wokalista śpiewa. Nawet nie rozumiejąc słów, jestem w stanie zrozumieć emocje, którą stara się przekazać wokalista i później wielokrotnie dowiadywałem się, że słowa są mniej więcej o tym, o czym sobie wyobrażałem, więc tym się pocieszam.

Maciej: Ja mam tak z Manu Chao. Nie znam hiszpańskiego ani francuskiego, ale myślę, że łapię, o co chodzi.
Jednocześnie mam też teorię, że sądząc po głosie, sposobie śpiewania, można bardzo dużo powiedzieć o osobie, która śpiewa. To jest też niesamowite i zauważyłem, że wokalistów można podzielić na dwie kategorie: tych, którzy ukrywają się za manierą wokalną i tych, którzy się nie ukrywają. To jest bardzo ciekawe doświadczenie – są wokaliści zupełnie nadzy, którzy odrzucają wszystkie maski, pozory i po prostu są sobą. Nie ukrywam, że zawsze chciałem być w tej kategorii.

Maciej: Piotr ma z kolei inną teorię – że płytę tak naprawdę można oceniać po roku. Rok to jest taki czas, kiedy płyta krzepnie.
Piotr: Mówi się, że płyta nie może być klasykiem w dniu premiery, tylko potrzebuje czasu.
Zgadzam się w pełni. Uważam, że jest to niefortunne, że recenzje często powstają po pierwszym odsłuchu. Recenzenci mają to do siebie, że oceniają płytę po jednym czy dwóch przesłuchaniach. Oni właśnie powinni pisać recenzje po roku. To byłoby bardzo dobre.

Maciej: Przyznam, że miałem wiele płyt, których zupełnie nie zrozumiałem za pierwszym razem, a dopiero po czasie pokochałem te płyty.
Zgadza się, ja mam tak, że większość płyt, które uważam za najbardziej wybitne osiągnięcia w historii muzyki, to są te płyty, które pierwotnie w ogóle mi się nie podobały. Coś w tym musi być, że z taką płytą trzeba spędzić trochę czasu i zobaczyć, czy ta płyta wpisuje się w nasze życie. Jeśli nie występuje korelacja, to nigdy tej płyty nie zrozumiemy. To nie znaczy, że ona jest zła – po prostu ona nie trafia do nas.

Maciej: Za pierwszym razem w ogóle nie zrozumiałem 13 Blur, a dopiero po czasie dotarło do mnie, o co chodziło Damonowi Albarnowi. Mógłby pan przypomnieć sobie jakąś płytę, która dopiero po czasie do pana trafiła?
Tak, to ciekawe, że o to pytasz, bo dziś właśnie słuchałem takiej płyty. To najnowsze dzieło Arctic Monkeys (AM – przyp. red.), które w pierwszej chwili mnie rozczarowało. Byłem bardzo zdziwiony, że zespół obrał taki kierunek i nie wiedziałem, co o tym myśleć. Dzisiaj jej słuchałem, aczkolwiek już wcześniej zrozumiałem, że jest to płyta wybitna. Lecz teraz, gdy minęło półtora roku odkąd usłyszałem ją po raz pierwszy, uważam to za objawienie. Niemniej jednak tak było z wieloma płytami. Pamiętam, jak pierwszy raz usłyszałem płytę Disintegration zespołu The Cure. Byłem tak rozczarowany, że miałem łzy w oczach. To było naprawdę straszne. Teraz dopiero dostrzegam nie tylko jak dobra jest ta płyta, ale również jak bardzo odważny artystycznie był zespół, który wówczas był praktycznie na topie i zdecydował się na taką trudną płytę, ryzykując utratę milionów dolarów – mimo, że akurat The Cure mieli szczęście i sprzedali mnóstwo płyt Disintegration. Uważam, że jest to ogromna odwaga.

Maciej: A jak pan ocenia Paso Fino po roku? Zapewne może pan spojrzeć inaczej na tę płytę, niż wtedy, gdy rozmawialiśmy o niej rok temu.
Zawsze jest tak, że gdy wydaje się płytę lub tuż po zakończeniu nagrań, to ta płyta wydaje się idealna. Dlaczego? Dlatego, że ona oddaje aktualny stan umysłu. Wydaje się, że nigdy nie nagra się lepszej płyty, że jest ona szczytem możliwości.

Maciej: Zawsze artysta mówi, że jego ostatnia płyta jest najlepsza.
Lesław: Tak, a publiczność mówi, że jest najgorsza (śmiech). To chyba każdy zespół tak ma i ze mną jest podobnie. Wydaje mi się, że stać nas na lepszą płytę. To jest ten moment, kiedy warto zacząć nagrywać następną płytę, ponieważ uważam, że tak długo jak się uważa poprzednią płytę za najlepszą, to nie powinno się nagrywać płyty na siłę. W momencie, gdy uważasz, że jesteś w stanie nagrać coś lepszego i przebić siebie – to jest ten moment.

Piotr: Rozmawiajmy od ponadczasowości płyt. Na pewno wie pan o tym, że Artur Rojek namawia zespoły do zagrania swoich klasycznych płyt w całości na OFF Festivalu. W momencie, gdybyście dostali taką propozycję, co byście zrobili?
To ciekawe pytanie. Powiem szczerze, że nawet myślałem o tym, ponieważ parokrotnie były takie propozycje. Szczerze mówiąc, jestem raczej na nie. Wydaje mi się, że byłoby w tym coś nieszczerego. Często jestem pytany w wywiadach skąd taki, a nie inny wybór piosenek na koncertach, mając dosyć dużo piosenek na koncie. Dlaczego gramy akurat takie piosenki, a innych nie? Odpowiedź jest taka, że są to takie utwory, pod którymi nadal się podpisuję. Czuję, że są one aktualne, że jestem szczery prezentując je. Teraz, z perspektywy czasu, nie wiem czy byłbym szczery grając na przykład całą płytę Via Ardiente od początku do końca. Miałbym wrażenie, że robię to z niewłaściwych przyczyn. To nie jestem ja w roku 2015. Myślę, że mimo wszystko… odmówiłbym.

Maciej: Myślę, że jeszcze więcej osób czeka na Komety grające płytę Partia na OFF Festivalu.
Lesław: Być może tak. To również często słyszane przeze mnie pytanie – czy kiedyś będzie reaktywacja Partii. Wiadome, że z punktu widzenia komercyjnego to mógłby być dobry pomysł. Aczkolwiek jesteśmy zespołem programowo antykomercyjnym, albo przynajmniej „akomercyjnym”, który nie bierze tego aspektu na poważnie. Jest to w jakimś sensie samobójcze, ale też uważam, że szaleństwo jest ważniejsze niż chłodna kalkulacja.

Piotr: Nowe Komety to przyszłość, ale porozmawiajmy o nowym albumie projektu Lesław i Administratorr Piosenki o Warszawie Część 2. W jednym z wywiadów przy okazji premiery płyty Paso Fino mówił pan, że chce, aby słuchacze odpoczęli od tej warszawskiej tematyki, a tymczasem… ona powraca.
Komety czy Partia są utożsamiane z Warszawą, podczas gdy w repertuarze tych zespołów nie było aż tak dużo piosenek o stolicy. Doszedłem później do wniosku, że chodzi o atmosferę. Nawet gdy nie śpiewam wprost o tym mieście, cała twórczość tych zespołów jest przesiąknięta atmosferą tego miasta. Być może nie ma od tego ucieczki, ale idea płyt Piosenki o Warszawie to hołd złożony temu miastu. Tutaj od początku do końca robimy to świadomie. Aczkolwiek na nowej płycie Komet, która jeszcze nie została wydana, w ogóle nie ma tego typu nawiązań, co nie oznacza, że być może ktoś nie wyczuje atmosfery Warszawy. Zauważyłem, że im więcej się myśli i doszukuje kalkulacji w muzyce, tym gorzej. Wniosek – nie należy tego zbyt chorobliwie analizować.

Maciej: Gdy rozmawialiśmy rok temu, to zapytałem pana o wątek gender. Ucieszył się pan wtedy, że pytam o coś innego niż Warszawa.
Tak, to jest niesamowite, że ktokolwiek zwrócił na to uwagę. Ja mam wrażenie, że to, co robię jest wielowątkowe, natomiast z jakichś przyczyn pewne wątki uchodzą uwadze większości dziennikarzy, czy być może części słuchaczy. Zawsze uważam, że jest to jakaś strata, ponieważ Komety to coś więcej niż tylko te rzeczy, z którymi są kojarzone.

Maciej: W tytule singla z płyty Lesława i Administratorra, Tak musiał się czuć Kazimierz Deyna pojawia słynny piłkarz. To również jest dla mnie zaskakujące, gdyż z tego, co pamiętam z wywiadów, nie jest pan fanem sportu.
To absolutnie nie jest piosenka piłkarska.To nie jest piosenka propagująca sport. Po prostu, uchylając rąbka tajemnicy, porównałem emocje, które towarzyszą bliskiej relacji dwóch osób, do emocji, które musi, a przynajmniej tak sobie wyobrażam, przeżywać piłkarz oklaskiwany przez tłum. Nie jestem piłkarzem, więc nie wiem, ale domyślam się, że to jest podobne uczucie do kontaktu z publicznością koncertową.

Maciej: Nolens volens, wybrał pan „najbardziej warszawskiego z warszawskich piłkarzy”. Czy to też jest przypadek?
Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, gdyż to samo się narzuciło. Nie zastanawiałem się nad tym w jakiś szczególny sposób. Tak jak z wieloma pomysłami, ten pomysł odnalazł mnie, a nie ja jego. Tak więc musiało być od samego początku, wiedziałem, że to musi być Kazimierz Deyna. Pierwotnie wątek Kazimierza Deyny miał się pojawić w piosence Ulica Kasprowicza z płyty Paso Fino. Miałem taki pomysł, aby pojawiła się tam fraza: „Dzisiaj czuję się jak Paul Weller, dzisiaj czuję się jak Kazimierz Deyna”. Niektóre pomysły nie materializują się w takiej formie, w jakiej materializują się inne. Taka była ewolucja tego pomysłu.

Maciej: Szkoda tego Paula Wellera.
No szkoda, ale z drugiej strony, mógłbym wydać pięć tomów niezrealizowanych pomysłów. Niestety, muszą zwyciężyć te najlepsze – oczywiście moim zdaniem, wiem, że jest to subiektywna opinia. Być może ktoś uznałby, że zmaterializowały się te najgorsze (śmiech) niemniej jednak zawsze tak jest – od pomysłów do piosenki, której może posłuchać publiczność jest bardzo długa droga i bardzo intensywna selekcja.

Maciej: Pociągnę temat tego Wellera. Na waszym fanpage pojawiło się pańskie zdjęcie z sesji do Piosenek o Warszawie, gdzie miał pan na sobie koszulkę The Jam, zespołu Paula Wellera. To ważny dla pana zespół?
Bardzo. To ciekawy zespół, który od wielu dekad jest częścią mojego życia. Po raz pierwszy The Jam usłyszałem w VII klasie podstawówki. Pożyczyłem od kolegi ich pierwszą płytę. To było coś niesamowitego. Pamiętam swoje pierwsze odczucia… W mojej percepcji to były „punkowe Czerwone Gitary”. Czegoś takiego jeszcze nie słyszałem. Zawierała ona najlepsze elementy muzyki bigbitowej, którą głównie wówczas kojarzyłem z Czerwonymi Gitarami i wczesnymi Beatlesami, ale to było podane w zupełnie innej formie. Fuzja big bitu i punkowej energii to jest dla mnie jedno z najlepszych muzycznych połączeń. Nie ukrywam, że w mojej twórczości, w szczególności w ostatnich latach, ta właśnie fuzja króluje.

Maciej: Moim zdaniem na nowej płycie można usłyszeć echo tej ostatniej płyty, tej, gdzie zaczęli grać te soulowe numery.
Tak, zdecydowanie tak. Zacząłem od pierwszej płyty The Jam i później odkrywałem ich późniejsze płyty. Odkrywając kolejne… odkryłem soulowy The Jam. Jest to dla mnie bardzo istotne źródło inspiracji – muzyka soulowa, modern soulowa. Twórczość The Jam, Paula Wellera, Edwyna Collinsa – jest to coś, co bardzo mnie ekscytuje w ostatnich latach. Siłą rzeczy, to słychać na płytach. Uważam, że na płytach powinno być to, co nas w danej chwili ekscytuje. Żadnych sentymentów, nostalgii, tylko to, czym żyjemy teraz.

Maciej: To muszę zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby ukazała się angielska wersja Paso Fino, to jeden z utworów nazywałby się Private Hell (utwór z płyty Setting Sons The Jam – przyp. red.). Czy to również przypadek?
To również bardzo ciekawa historia. Ten tytuł ma bardzo długą i skomplikowaną historię. Oczywiście, była taka piosenka The Jam, aczkolwiek to nie jest początek tego pomysłu. Mam nadzieję, że się nie pomylę, ale czytałem, że Paul Weller zaczerpnął ten tytuł od jakiejś nienagranej nigdy piosenki innego zespołu, który jedynie chciał nagrać utwór o takim tytule. W każdym razie oni tego nie wymyślili – to nawiązanie do pomysłu innego zespołu. To niesamowite. Dla mnie w ogóle genialne jest to podawanie innych pomysłów z zespołu na zespół, z pokolenia na pokolenie.

Maciej: Wróćmy do piosenek o Warszawie. Jak to się dzieje, że miasto jako pewna całość wywołuje tyle emocji w twórcach, że ich efektem są poświęcone miastom piosenki?
Piotr: Robiły tak chociażby Muchy, Partia, Pidżama Porno czy The Clash.
W moim przypadku wynika to z tego, że z jakichś przyczyn słuchając muzyki wyobrażam sobie architekturę. Widzę ulicę, budynki.

Maciej: Songs About Buildings and Food (nawiązanie do tytułu albumu Talking Heads – przyp. red.).
No właśnie, to tak działa. Wiem skądinąd, że wielu twórców tak to postrzega. Dla wielu songwriterów miasto jest to środowisko naturalne, w którym żyją. Ja zawsze uważam, że muzyka, nazwijmy to bardzo umownie, rockandrollowa, jest właśnie współczesną muzyką ludową. Tak jak muzyka ludowa opisywała realia, w których żyli twórcy ludowi, tak muzyka rockowa, czy szerzej w ogóle współczesna muzyka popularna opisuje realia życia artystów.

Maciej: Może nie byłoby złym pomysłem w pana przypadku sięgnięcie po folk warszawski, jak chociażby zrobił to Muniek Staszczyk w projekcie Szwagierkolaska. Miał pan kiedyś taki pomysł?
Szczerze mówiąc nie miałem. Wydaje mi się, że to trochę droga na skróty. Wolałbym tworzyć realny, prawdziwy, współczesny miejski folk – tak zresztą percypuję swoją twórczość – niż odwoływać się do czegoś, co już powstało, z przymrużeniem oka. To, co robił Muniek było jednocześnie celebracją, ale i żartobliwą stylizacją. Wydaje mi się, że lepiej tworzyć coś współczesnego. Często powtarzam, że moja twórczość jest hip-hopem dla ludzi, którzy nie lubią hip-hopu.

Piotr: Pan lubi muzykę hip-hopową?
Nie (śmiech).

Maciej: Więc właśnie dlatego pan go tworzy? (śmiech)
Tworzę hip-hop dla ludzi, którzy nie lubią hip-hopu tak jak ja. To znaczy inaczej, nie to, że nie lubię – po prostu on do mnie nie trafia. Nie generuje we mnie żadnych emocji.

Piotr: A czy byłby pan w stanie napisać piosenkę o innym mieście niż Warszawa?
Tak, na płycie Komet, którą będziemy wkrótce nagrywać, będzie piosenka pod tytułem Gdańsk-Sopot-Gdynia. Jest to hołd złożony tym trzem miastom. Więc dla mnie się liczy nie tylko Warszawa, jak się okazuje.

Piotr: Z wywiadów wiemy, że właśnie Trójmiasto jest chyba panu najbliższe.
Tak, nie wiem nawet dlaczego. Intelektualnie nie jestem w stanie tego rozebrać, aczkolwiek jest tam coś naprawdę niesamowitego, co zawsze na mnie działało. Być może wynika to z tego, że było to jedno z pierwszych miast, które odwiedziłem w życiu. Było to w wieku bodajże pięciu lat. Nadal będąc tam przeżywam stany mistyczne. Mam wrażenie, że to było nieuniknione, że ta piosenka kiedyś powstanie.

Maciej: Czuje pan jakąś inspirację będąc w Toruniu?
Nie taką, jak w Trójmieście (śmiech). Wiem, że to może zabrzmi krzywdząco – nie chciałbym, żeby ktoś się tak poczuł. No, ale niestety, jestem z wami szczery. Nie jestem populistą.

Maciej: Tak, muzycy zawsze mówią przy okazji wizyt w poszczególnych miastach, że tam jest najlepsza publiczność (śmiech).
Mimo wszystko bardzo podoba mi się architektura i atmosfera Torunia. Niemniej jednak nie inspiruje mnie w takim stopniu jak Warszawa, Trójmiasto czy inne miejsca, o których pisałem. Bo przecież nie piszę tylko o miastach.

Maciej: Zbliżając się do końca… Zapytajmy o najsłynniejszą piosenkę o Warszawie. Moim zdaniem zasiada pan w towarzystwie Czesława Niemena i Muńka Staszczyka, czyli ludzi, którzy napisali najlepsze piosenki o Warszawie. Jak się pan czuje w tym gronie jako autor Warszawa i ja zespołu Partia?
Lesław: To wasza subiektywna ocena (śmiech).

Piotr: Ale czuje pan, że stworzył pewnego rodzaju hymn tego miasta?
Lesław: Nigdy nie myślałem o tym jak o hymnie. Po prostu stworzyłem piosenkę, która jest o miłości do miasta. I z tego jestem dumny. Patrząc z perspektywy czasu uważam, że jest to jedna z lepszych, być może najbardziej oryginalnych piosenek jakie stworzyłem. Ale nie myślałem o tym jak o hymnie. Nigdy nie myślałem o tym, żeby dołączyć do jakiegoś panteonu (śmiech). Jestem raczej outsiderem. Najlepiej czuję się będąc poza czymkolwiek, poza wszystkim. Odnoszę wrażenie, że to jest właśnie moje miejsce.

Rozmawiali Piotr Grabski i Maciej Koprowicz

[fot. Rafał Wójcik]