Ocena redaktora

6
Fabuła
8
Obsada
8
Reżyseria
7
Muzyka

Fani pościgów i spektakularnych wybuchów nie będą zawiedzeni. George Miller, reżyser całej serii, raz jeszcze udowadnia, że na monstrualnych maszynach i pustynnych bitwach zna się znakomicie. Mad Max: Na drodze gniewu to gratka dla wielbicieli zabójczego pędu, ale także tych, którzy potrafią docenić doskonałą aktorską obsadę.

Po stracie bliskich targany wyrzutami Max (Tom Hardy) decyduje się na samotną wędrówkę. W pojedynkę szybko trafia jednak w ręce nieprzyjaciół, a ci zabierają go do Cytadeli – jednej z nielicznych, prężnie działających siedzib ludzkich. Włada nią Wieczny Joe (Hugh Keays-Byrne), który siłą podporządkowuje sobie mieszkańców. Okazuje się jednak, że nie wszyscy zgadzają się wiernie mu służyć. Cesarzowa Furiosa (Charlize Theron) – wojowniczka i zaprawiony w boju kierowca, decyduje się na sprzeciwienie władcy. Ucieka z Cytadeli, uprowadzając ze sobą cysterny drogocennego towaru oraz żony tyrana, od lat więzione w twierdzy. Wieczny Joe rusza w pościg, gotowy zabić zdrajczynię i odzyskać zrabowane dobra, a Max staje się mimowolnym uczestnikiem wydarzeń. Rozpoczyna się zabójcza walka – z nieprzyjaciółmi, pustynią i własnymi słabościami.

FURY ROAD


Mad Max: Na drodze gniewu
był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Do oglądania zabierałam się niechętnie, a początkowe uprzedzenia dodatkowo ugruntowały pierwsze minuty filmu. Dziwny, post-apokaliptyczny świat, monstrualne pojazdy – na to byłam przygotowana, choć nie widziałam żadnej z poprzednich części. Na ekranie zobaczyłam jednak tytułowego Maxa i po 15 minutach gotowa byłam zakończyć seans. Nie zrobiłam tego, wytrzymałam. I nie żałuję – z każdą kolejną sceną było coraz lepiej. Główny bohater pozostał wprawdzie bez zmian: mdły, nieporadny, wcale nie tak przystojny, pojawił się jednak szereg postaci, które od razu zyskały moje uznanie. Charlize Theron to niezaprzeczalnie perła tej produkcji. Lata temu zachwyciła mnie rolą Ravenny w filmie o Królewnie Śnieżce, teraz po raz kolejny stawiam ją na podium. Jako filmowa Furiosa zaserwowała widzom to, czego nie potrafił dać im Tom Hardy. Zawzięty upór, niezłomna siła, celny strzał z broni i mistrzowskie ruchy za kierownicą machiny – Theron idealnie wpasowała się w styl kina akcji. Co ciekawe, cechy silnej przywódczyni potrafiła połączyć ze współczuciem i troską, czyniąc tym samym postać Cesarzowej jeszcze pełniejszą i bardziej wartościową. Można pokusić się o stwierdzenie, że Mad Max: Na drodze gniewu to zdecydowanie kobieca produkcja. Obok Furiosy pojawiło się bowiem kilka równie barwnych postaci żeńskich. Moje uznanie szybko zdobyły żony Wiecznego Joe. Piękne i wiotkie początkowo sprawiały wrażenie ładnego dodatku, którego zadaniem było cieszyć oczy męskiej części widowni. Wrażenie to szybko prysło, bo dziewczyny pokazały, że poza długimi nogami mają także spory talent. Cudna Angharad (w tej roli modelka Rosie Huntington-Whiteley) i Capable (Riley Keough), wspierane przez pozostałą trójkę, z łatwością przyćmiły wszystkich występujących mężczyzn. Honor męskiej części obsady ratuje jedynie Nicholas Hoult, który rolą Nuxa podbił serca tysięcy oglądających. Wojowniczy trep, fanatycznie pragnący stanąć u bram Valhalli, początkowo śmieszy. Z biegiem czasu widz zauważa jednak jego oddanie sprawie, a także liczne talenty i niezaprzeczalną odwagę.

Oprócz utalentowanej obsady produkcja Mad Max: Na drodze gniewu ma także kilka innych zalet. Jedną z nich jest oprawa muzyczna, która dodaje klimatu w kluczowych momentach. Muzyka chwilami delikatna i dźwięczna, płynnie przechodzi w rytmiczny marsz wojenny, idealnie dostosowując się do rozgrywających się wydarzeń. Zachwycająca jest również sceneria, fanom serii znana już z poprzednich części. Tym razem twórcy zadbali o jeszcze precyzyjniejsze dopracowanie szczegółów, a efekt końcowy naprawdę robi wrażenie.

20150523111518

Trzydziestoletnia nieobecność na kinowym ekranie zdecydowanie Mad Maxowi nie zaszkodziła. George Miller pokazał, jak powinno wyglądać dobre kino akcji, Charlize Theron raz jeszcze udowodniła swój talent, i tylko Tom Hardy poniósł sromotną porażkę. Mimo to produkcję koniecznie trzeba zobaczyć. Przekonają się do niej nawet ci, którzy podobnego gatunku na co dzień nie oglądają. Najlepszym tego przykładem jestem ja.

[fot. film.onet.pl]