Z Piotrem Roguckim, liderem zespołu Coma, porozmawialiśmy prawie zupełnie nie o Comie. Była to rozmowa o najnowszym dziele artysty – „J. P. Śliwa”. Była to rozmowa o Polsce, Polakach, o jednym nieudaczniku, o wielu codziennych zwycięzcach i poszukiwaniach. Czego? Poszukajcie tropów poniżej, a później w samych sobie.

Jak się pan czuł w dniu premiery swojego ostatniego dzieła „J.P. Śliwy”?

– Premiera jest rzeczywiście dniem wyjątkowym, natomiast chyba tylko ze względu na datę. Tak naprawdę premiera jest cezurą ważną dla fanów, bo dla wykonawców te najważniejsze rzeczy dzieją się już wcześniej. Dla mnie ważniejszym momentem było oddanie masteringu. W dniu premiery zaczyna się cała zabawa. Informacje o tym, czy jest dobrze czy źle, czy ludzie są zainteresowani tym albumem są ważne, ale często nie wychodzi to pierwszego dnia, tylko znacznie później. Czasami nawet cała płyta lub jakiś pojedynczy utwór musi czekać przez rok na to, żeby zostać zauważonymi przez innych. To więc po prostu kolejny etap rzeczy, które mnie spotykają od dwóch lat, od kiedy to zacząłem pracować nad tym materiałem.

Właśnie trochę ubiegł pan moje pytanie. Wiemy więc kiedy, a w jakich okolicznościach powstawała postać Jana Pawła Śliwy?

– Jan Paweł Śliwa nie jest jednorazowym wybrykiem. To kontynuacja pomysłu, który powstał w mojej głowie już przy okazji pierwszego solowego albumu „Loki. Wizja dźwięku”. Koncepcja wówczas jednak nie doszła do skutku. Już tamta płyta miała powstać z dramatem, ewentualnie ze scenariuszem filmowym. Miałem jednak za mało czasu, żeby do tej sytuacji doszło. Udało się to dopiero w przypadku „J.P. Śliwy”. Dodam, że jest to tylko część większej pracy. Zarówno Śliwa, Loki, jak i kolejna rzecz, którą planuję na przyszłość to elementy tryptyku opartego na trzech różnych koncepcjach zainspirowanych pracami i książkami René Girarda na temat procesu wyłaniania kozła ofiarnego i mechanizmów rządzących mordem założycielskim. Koncepcja samego Śliwy jest pomyślana na poziomie tryptyku. Pierwszą jego częścią jest właśnie Jan Paweł Śliwa, hydraulik mieszkający na emigracji. Koncepcja ta powstała dokładnie dwa lata temu sprowokowana pierwszą pracą, jaką wykonywałem dla studia Jazz Boy. To jest taka mała wytwórnia w Warszawie, zajmująca się wydawaniem offowych bandów. Dostałem temat, piosenka ma być pokoleniowa.

Trudny temat.

– Tak, ale okazało się, że było to dla mnie bardzo precyzyjne. Wiedziałem w którym iść kierunku. Skupiłem się na fluidach płynących z sytuacji społecznej, postarałem się to jakoś zawęzić i wsadzić w jakieś klamry. No i wtedy zaczęła się przygoda ze Śliwą, Polakiem mistrzem Polski, nie umiejącym dokonać w swoim życiu rzeczy, do których czuje się powołany. Pokłada się w nim ogromne nadzieje, jednak jest kompletnym nieudacznikiem. Czasami krzyczy się po meczach piłkarskich z rozgoryczeniem i sentymentem, a jednocześnie z taką dziwną, smutną nadzieją „Polska mistrzem Polski”. To zdanie jednocześnie jest pełne nadziei a z drugiej strony okropnie cyniczne i pełne goryczy, przewrotne. No i taką właśnie postacią pełną zmarnowanych potencjałów jest J. P. Śliwa.

Gdzieś spotkałem się z przytoczonymi słowami, bodajże księdza Tischnera o tym, że historia Polski sprowadza się do porażek. Nie są to sukcesy, ale to też nie totalne klęski. Jest to coś pośrodku, co ciąży na nas.

– Takie życie w zawieszeniu. To bardzo trafna opinia. Jest to też rodzajem poszukiwania duszy polskiej, stawianiem pytania, gdzie się znajduje ten prawdziwy Polak. Ja ostatnio widzę, że obserwacje księdza Józefa Tischnera całkowicie się zgadzają. Można o tym przeczytać w jego książce „Nieznośny dar wolności”, którą bardzo serdecznie polecam.

Wydana razem z „Homo Sovieticusem”?

– Tak, to chyba zbiór wykładów albo artykułów, które publikował w swoim czasie, niezwykle aktualnymi również na ten moment. Napisane ponad dwadzieścia lat temu są nadal bardzo trafne i bardzo bolesne. Polacy przez całą historię swojego narodu zgłębiali umiejętność niszczenia innych, która to niewątpliwie zapisała się w naszych genach. Czy miały to być państwa rozbiorowe, czy najeźdźca hitlerowski czy też państwo sowieckie. Nadszedł w końcu jednak ten moment, kiedy sami musimy zbudować coś własnymi rękami. W miejscu, które nie jest już miejscem do odbudowy, a miejscem do wspólnej kreacji, stworzenia czegoś wspólnego. To bardzo, bardzo trudne.

To jest tym trudniejsze, że nie wiemy, co chcemy stworzyć…

– …zaczynamy od zera, nie wiadomo dokąd dążymy. Kiedy jest wszystko odbudowane, trzeba wszystko ze sobą zespolić, czyli po prostu dojść do porozumienia. Myślę, że jest to nasze zadanie narodowe, żebyśmy, tak jak wyłuszcza to też Tischner, zaczęli po prostu się komunikować i słuchać, tworząc społeczeństwo.

Wspólnotę.

– Wspólnotę, w kraju, w którym wszyscy żyjemy i zaczynamy się rozumieć, a nie zwalczać. To taki syndrom Polaka za granicą, stroniącego od polskich środowisk i od obywateli swojego kraju. Najlepiej czuje się on wśród gości zagranicznych. Czytałem kiedyś wzmiankę, chyba w „Polityce”, z wieków średnich, o słowach pewnego Włocha opisującego Polaków: „Bardzo dziwny naród, który ufa bardziej tym, którzy pochodzą z innych krajów, aniżeli samym sobie. Gotowi są oddać wszystko gościowi zza granicy, natomiast między sobą się kłócą. Bardzo łatwo nimi manipulować”.

To też można odnieść do tego powiedzenia, że nikt Polaka na emigracji bardziej, za przeproszeniem, nie wychuja, niż drugi Polak.

– Takie są stereotypy, aczkolwiek… to są, na szczęście, tylko stereotypy, bo szczerze mówiąc nie jest tak do końca. Sądzę, że to się jednak zmienia i że istnieje ta inna płaszczyzna, na którą powoli otwieramy oczy, chociażby dzięki najzwyczajniejszym wnioskom mówiącym o tym, że ze wspólnego obcowania płyną korzyści większe niż z kłótni. Wystarczy spojrzeć na naród żydowski, który wychodził zawsze obronną ręką przez wiele, wiele wieków swojej historii, mimo że na te czy inne sposoby był niszczony. Byłem świadkiem takiej historii, że supportujący nas na kilku koncertach w Polsce zespół chłopaków grających muzykę elektroniczną z Izraela dostawał wsparcie w każdym mieście.

Jaki to był zespół?

– To był mały, ale dynamiczny i już popularny, choć jeszcze na małą skalę, na całym świecie zespół Bonafide 3000. Widziałem jakie mieli wsparcie od swojej ambasady, od ludzi, którzy w danym mieście się znajdowali, kręcili filmiki, gwarantowali nocleg albo przejazd stąd dotąd czy też proponowali posiłki. Myślę, że to jest właśnie droga do tego, żeby budować, żeby odnosić sukces. Polacy zaczynają zauważać, bo nie są idiotami, że droga poprzez niszczenie prowadzi tylko do niszczenia. Jesteśmy bardzo dynamicznym, inteligentnym i ambitnym narodem, tylko musimy z siebie wykorzenić tę nutę braku ufności, chociaż całkowicie uzasadnioną na tym etapie historii.

Czyli te nasze rozmowy oprzeć trzeba na samym początku na zaufaniu, na słuchaniu siebie?

– Może nie na samej ufności, bo doświadczając pewnych niemiłych rzeczy, które niesie za sobą kapitalizm, trudno jest wydobyć tę ufność tak naprawdę. Nie chodzi o to, żeby wpuszczać do domu podszytego wnuczka i oddawać mu złote monety za sto tysięcy albo oszczędności całego życia, jak to podobno zrobiła pewna babcia w Warszawie. Chodzi o to, żeby nie traktować go powierzchownie i już na pierwszy rzut oka jako wroga. Ja to obserwuję często u panów pilnujących parkingów. Kiedy wjeżdża się na taki parking, od razu jest się traktowanym jako złodziej, oszust albo ktoś, kto chce zburzyć święty spokój tego człowieka. Dopiero kiedy pozna moją twarz to słyszę: „Aa, to pan, Boże, zapomniałem, że pan ma też tutaj prawo do parkingu. Nie szkodzi, że pan nie ma tej kartki”. W stu procentach zmienia się podejście takiego człowieka. Niestety większość sytuacji między ludźmi rozgrywa się na samym wstępie. Jeśli czujesz negatywną i złowrogą energię, która za trzy sekundy się nie odmieni, to nic nie wyjdzie z komunikacji i tym samym z porozumienia. Śliwa też jest takim przykładem, sam dramat ukazuje przykłady ludzi, którzy pozostają na tej powierzchni wrogości i zawieszenia. Działając przeciwko sobie i wzajemnie się oskarżając, napędzają tę przestrzeń, w której tak naprawdę nic dobrego się nie wytworzy. Dramat jest opisem ludzi poruszających się na płaszczyźnie niezrozumienia, natomiast w muzyce i w tekstach piosenek zawarta jest płaszczyzna ich podświadomości – to, co nimi powoduje, przyczyny takiego, a nie innego ich zachowania, ich słabości, kompleksy, złe wychowanie, złe doświadczenia życiowe, frustracje i cierpienia. Mimo tych nierozwiązanych problemów z samym sobą, decydują się wkroczyć na drogę rywalizacji, którą serwuje nam wszystkim codzienne życie w wielkim mieście, konsumpcjonizm. Udział w tym wyścigu jest koniecznością. To część postępu cywilizacji. I w tej sytuacji ludzie nie zawsze mają wyrównany rachunek sumienia z samym sobą.

Co zresztą widać na przykładzie głównego bohatera dramatu, który chcąc się wyróżnić planuje dokonać zamachu. Poddanie skuteczności jego planu w wątpliwość przez autystyczne dziecko dobrze oddaje śmieszność Śliwy, który nie potrafi zrealizować czegoś podług własnych intencji.

– Nie potrafi tego zrobić we właściwy sposób. Cały czas jest krok z tyłu. Próbuje naśladować bezwładnie i bezwiednie rzeczy, które są trzy kroki przed nim i dlatego nie udaje mu się dokonać zamierzonych przez siebie czynów. Zresztą ostatecznie tego zamachu nie dokonuje. On po prostu zawiesza się w swoim epileptycznym świecie, w następstwie ataku, pozostając takim duchem bez odpowiedzi.

Czyli nie będzie żadnego rozwinięcia tej historii?

– Nie, to jest zamknięty dramat. To jest zamknięta formuła. Puentą tego dramatu jest wieczny czyściec, w którym znajdujemy się dokonując ciągle złych decyzji. Śliwa w tym wiecznym czyśćcu porusza się, podejmując złe decyzje i nie będąc w zgodzie z własną duchowością i moralnością. Ze swoją duszą wykracza poza nią, doznając nieustannego dysonansu między rzeczywistością a tym, co tak naprawdę w nim jest, co zostało zakodowane poprzez nauki, harcerstwo, religię, rodzinę i socjalistyczny ustrój, w którym był wychowywany. On próbuje poza to wykroczyć, ale nie jest mu z tym dobrze i zawiesza się, czyli dostępuje takiego wiecznego piekła na ziemi, tzw. czyśćca. Jest jeszcze postać małej, rudej dziewczynki. Jest to personifikacja tego, co w nim najczystsze i najpiękniejsze, i co w pewnym okresie zostało okryte brudem. To po prostu personifikacja jego duszy, która została źle potraktowana w jakimś okresie swojego życia. Sprzeniewierzył się swoim ideałom, nie chce i nie potrafi pogodzić ze swoją miłością i ze swoim pięknem, które znajdują się w jego duszy. Ona zostaje przy nim do samego końca, bo towarzyszy mu w ostatniej scenie.

Czyli Śliwa cały czas próbuje swoją wrażliwość zaadaptować, bezskutecznie, do świata rzeczywistego?

– Nie potrafi dokopać się do tego, co jest w nim, bo ma kompleks tego, co się dzieje na zewnątrz. Całe życie był frajerem, chciał udowodnić, że tym frajerem nie jest, a niestety powinien był zrobić krok odwrotny, polegający na zgodzeniu się z tym, że jest frajerem. Prawdopodobnie by wtedy uzyskał porozumienie ze sobą.

„Oddychanie bez ścisku gęstych form, wyjście poza tekst”. To recepta na pogodzenie się ze sobą, ze światem, na pełne przeżywanie?

– To rodzaj medytacji. Oczywiście bardzo trudno taki stan osiągnąć, bo to wymaga pracy nad sobą, również tej duchowej. Wymaga też oczywiście pozbycia się tego, co jest na co dzień dla nas najważniejsze. Natomiast nie jest to wszystko nam takie obce. Każdy z nas będąc dzieckiem, przeżywał świat takim jakim jest, nie nakładał na niego filtrów związanych z własnymi pragnieniami albo tak naprawdę związanych z pragnieniami innych, które przypisujemy sobie samym. W ten sposób udajemy, że chcemy tego samego, czego chcą inni. To jest ta nieznośna formuła nieustannego naśladowania, mimesis, w celu stania się lepszym. To jest ta pułapka zazdrości, w którą wpada człowiek. Na niej opierają się wszystkie dziesięcioro przykazań. Efektem jest naśladowanie innych, zamiast porozumienia się ze sobą samym. Dwa razy Śliwa wychodzi poza kontekst. Ma ten dar widzenia prawdy, który objawia się w jego atakach padaczki. Wtedy widzi rzeczy takimi, jakimi są, doznaje spokoju, ale niestety nie dzięki sobie, a chorobie, którą w sobie nosi, no i… to nie jest recepta tak naprawdę, bo nie wykupimy na to leku. Receptę na to, jak tę rzeczywistość odbierać, każdy z nas nosi w sobie, ale tak naprawdę wielu ludzi ma z tym kłopot. Ja sam piszę ten dramat nie dlatego, że znam sposób dotarcia do siebie, do swojego wewnętrznego spokoju, tylko dlatego, że właśnie nie potrafię tego dokonać. Nazywam rzeczy, które chciałbym mieć, a nie umiem ich osiągnąć. Wiem, że są, bo czytam o nich w książkach. Wszystko zostało już powiedziane cztery wieki przed naszą erą, kiedy Platon wypowiadał się na temat tego, jak świat jest ukształtowany.

Tutaj uprzedził pan moje pytanie, czy Piotr Rogucki znalazł sposób na oczyszczenie, swojego rodzaju katharsis.

– Ja sposób znalazłem, ale nie mam czasu na to, żeby go zastosować (śmiech). Czyli jest to cały czas krążenie po ciągle tym samym czyśćcu niespełnienia.

To jest właśnie to nasze zalatanie, wieczny brak czasu.

– Tak, natomiast bardzo bym chciał, żeby to zaczęło się zmieniać. Nie zmienia to faktu, że mam jeszcze do wykonania parę rozedrganych ruchów (śmiech)… Nie są to tylko moje spostrzeżenia, co do tego, że da się żyć inaczej. Tak naprawdę można uczestniczyć w tym pędzie, ale będąc tylko obserwatorem. Przy okazji każdego wywiadu wspominam o ruchu ze Stanów Zjednoczonych „Mindfullness”, czyli pełnia świadomości. Nie jest to jakiś ujednolicony, usystematyzowany ruch. Wystarczy wejść na Itunesa albo na jakiś portal z aplikacjami i pojawiają się dziesiątki aplikacji, które pomagają pracować nad uzyskaniem równowagi psychicznej oraz duchowej w dniu powszednim. To już nie chodzi nawet o jakiś kontakt z bogiem, o jakąś religijność czy o głęboką duchowość, tylko o kontakt z samym sobą i z tym, co nas otacza. Gdy byłem małym dzieckiem, idąc przez las słyszałem głosy ptaków, szum wiatru. Teraz słyszę tylko swoje myśli, które podpowiadają mi o tym, czego jeszcze nie zdążyłem zrobić albo o tym, o czym zapomniałem już, że miałem to zrobić. Nieustające mrowienie fantomowe lewej nogi na wysokości uda, gdzie noszę telefon, który sprawia wrażenie, że on cały czas wibruje, informując mnie o dziesiątkach połączeń, które tak naprawdę nigdy nie miały miejsca (śmiech)… To jest straszne.

To jest też straszne, że paradoksalnie ucieka się obecnie do aplikacji, żeby osiągnąć spokój ducha, a kiedyś nie trzeba było niczego, żeby to osiągnąć.

– Takie było życie. Teraz pęd technologiczny i cywilizacyjny wciąga nas jak wir i to nie są już puste słowa, tylko realne zagrożenie, które dotyczy każdego z nas. To na szczęście jest również zagrożeniem dla korporacji. Zdają sobie z tego sprawę, że człowiek zaganiany nie jest produktywny, więc myślę, że nasz świat za niedługo zacznie zwalniać, dlatego że korporacje odniosą z tego większe korzyści. Dzieci, które medytują w szkole podstawowej odnoszą o 10, 20, 30 % lepsze wyniki w nauce, niż te, które tego nie robią, bo są w stanie skupić się na jednym zadaniu i wykonać je od początku do końca.

Czyli raczej ewolucja, a nie rewolucja? Kolejny błąd Śliwy, zakładającego, że rewolucja, polegająca na tworzeniu od zera, będzie początkiem czegoś lepszego.

– Tak, dokładnie, to jest kolejny poziom ewolucji. Należy pogodzić się z naturalnym procesem, który już trwa i mówi się o nim na całej Ziemi. Ten proces nie jest reprezentowany przez żadne autorytety, nie ma swoich przywódców. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. To proces łączenia się ludzi, którzy jeszcze czasem nie wiedzą o swoim wspólnym istnieniu, którzy po prostu zdecydowali się na spokojne życie i wykonywanie swojego zadania bez specjalnego afiszowania się i wykłócania o swoje. Bez rewolucji, ponieważ każda rewolucja, jak mówi Kuba Wandachowicz z zespołu Cool Kids of Death w artykule w „Gazecie Wyborczej”, prędzej czy później zostanie użyta na potrzeby komercyjnych przedsięwzięć, które będą chciały zbić na tym kapitał. To po prostu kolejny etap w postępie cywilizacyjnym, raczej na poziomie rozwoju umysłowego i socjologicznego, którego celem jest stworzenie takiej wspólnoty, która nawzajem będzie się szanowała, nie przeszkadzając sobie i nie wykonując żadnych gwałtownych ruchów.

Łącząc wiele dyscyplin sztuki jakimi są muzyka, teatr, także w pewien sposób sztuki wizualne, wykorzystuje pan w Śliwie szeroko pojętą komercję do tego, żeby pokazać jak to wszystko powinno, mniej lub więcej, wyglądać?

– Nie jak powinno, ale jak wygląda. To jest tylko odzwierciedlenie obrazu otaczającej mnie rzeczywistości.

Śliwa nie ma za zadanie przybliżyć sposób jak znaleźć drogę do siebie?

– Nie, ma pokazać, że to po prostu jest, że są te inne warstwy niż tylko ta, w której na co dzień uczestniczymy i nie pozwala nam zasnąć wieczorem, ani skupić uwagi na jednej rzeczy. Oczywiście generalizuję, ale mówię o czymś w skrajnej formie, czyli o zagrożeniu. Nie każdy nie ma dostępu do własnej duchowości. Są ludzie, którzy ją znajdują, ale również im czasami jest odbierane to prawo do swojej duchowości. Pójście do kościoła jest już w tym momencie deklaracją polityczną, a tak nie powinno być. Kiedy ktoś idzie do kościoła, to idzie tak naprawdę szukać duchowości, a nie swoimi krokami głosuje na jakąś partię. To obrzydliwe, że można tak w ogóle myśleć. Chciałem przyjrzeć się tej rzeczywistości i w rozmowach takich jak ta dowiaduję się, że istnieją płaszczyzny znacznie głębsze niż te przedstawione nam przez dzienniki telewizyjne albo sloganowe nagłówki w gazetach.

Czyli nie boi się pan, że to interdyscyplinarne dzieło łączące muzykę, teatr i sztuki wizualne spotka się z niezrozumieniem ze strony odbiorców? Bo nawet sam tekst sztuki jest dość niejednorodny, niełatwy do przyswojenia.

– Jest otwarty, po prostu. Jest zestawieniem różnych sytuacji, napięć, zdarzeń i emocji. Dlaczego tak to zrobiłem? Ponieważ jest to odpowiedź na współczesną formę komunikowania się z rzeczywistością każdego z nas. Nasz mózg próbuje oswoić informacje w sposób, jaki przeglądamy Internet, czyli fragmentarycznie. Włączam jedną, drugą, trzecią kartę przeglądarki, przerwa na fajną piosenkę na Youtube, nagle wyskakuje jakaś informacja na Onecie, odpiszę jeszcze znajomemu na maila, ach zadzwonił telefon, a powinienem zrobić kanapkę, bo właśnie tosty wyskoczyły z tostera. Tak jest stworzony ten dramat, tak jest stworzona ta płyta i sądzę, że to nie jest nieprzyswajalne. Druga sprawa, jeżeli ktoś coś z tego będzie chciał zrozumieć, to będzie musiał dokonać wysiłku interpretacyjnego, stając się współuczestnikiem aktu twórczego poprzez to, iż sam dokańcza tę pracę twórcy w swoim umyśle. I to zarówno pod względem muzycznym, jak i względem tekstu. Dzięki takiej formule do płyty czy dramatu można podejść z zupełnie różnych kierunków, wychodząc również całkowicie innymi. To rodzaj takiego szwajcarskiego sera.

Po prostu trzeba zajrzeć do siebie.

– Dałem swobodę wypowiedzi odbiorcy, poruszając tylko pewne sprawy. Chciałem być jak najmniej inwazyjny, jak najmniej narzucać interpretację ze swojej strony. Teraz, co prawda, narzucam ją podczas tego wywiadu, ale też nie jest ona jakoś super precyzyjna.

Powiedzmy trochę o postaci matki, operującej prostym językiem. Podobnie jak my otwieramy cztery karty przeglądarki, tak ona w jednej wypowiedzi skacze po paru wątkach.

– Bo próbuje nadążyć za tym światem choć trochę. Przez słowa matki prześwituje brak kontaktu z synem, jakiś żal. Ona cały czas służy komuś, cały czas albo wekuje słoiki dla męża, albo szykuje sweter dla syna. Cały czas czuje, że nikt się z nią nie komunikuje. Ona utyskuje, płacze, żali się, jest matką pozbawioną swojego celu, swojej rodziny, a jednak cały czas jeszcze pracuje na pełnych obrotach, obsługując całą rodzinę. Mimo że tej rodziny już nie ma, mimo że rozmawia z synem tylko przez Skype. W każdej scenie matka przypomina nam o nieuchronnej śmierci. Każde jej wejście, na początku, w środku albo na końcu sceny, informuje o kolejnej śmierci w rodzinie, na klatce schodowej, umarł sąsiad, ciotka umarła, kolegi Bolka syn umarł. „Wracaj synku, jakoś sobie poradzimy”. To jest takie memento mori – marnujesz czas, a tu mnie już za chwileczkę może nie być. Widzimy też dekonstrukcję tradycyjnego formatu rodziny, jaką pamiętam z okresu dzieciństwa, kiedy mieliśmy czas, żeby z rodzicami posiedzieć w parku całą niedzielę na kocu. Brało się kanapki czy obiad, piło się ze śmierdzącego termosu herbatę. Jeszcze pamiętam zapach tej zużytej już gumy, która otaczała ten termos (śmiech). Tak spędzał czas każdy Polak, w tym parku, gdzie czasami nie można było znaleźć miejsca na koc.

Sam po sobie widzę to wszystko, kiedy dzwoni mama z domu. Nawet nie zapamiętam połowy rzeczy, o których mówi, bo cały czas myśli się o tym, co mamy do zrobienia…

– I nawet nie słyszysz.

Wychodząc poza temat Śliwy, niedawno był pan z Comą na Wyspach. Jak wyglądają rozmowy z rodakami tam, na emigracji?

– Tak, w Anglii i Irlandii graliśmy siedem koncertów. Ja widzę dwie kategorie: do pierwszej należą ludzie, którzy się zawzięli, pogodzeni z losem ciężko pracują i zbierają pieniądze, odkładając je na przyszłość, drugą tworzą wieczne dzieciaki, trzydziestopięciolatki, którzy zachowują się jak osiemnastolatki na haju pod wpływem używek czy też niezdrowych emocji. Generalnie u każdego wyczuwa się atmosferę takiego nienasycenia, rozżalenia, rozgoryczenia, że to się potoczyło tak, a nie inaczej, że kraj nie dał im jakiegoś zabezpieczenia. W tej Anglii zasuwają tak samo ciężko albo nawet jeszcze ciężej, niż gdyby pracowali w Polsce. Niewielu z nich naprawdę zaakceptowało tę sytuację i odnalazło się tam, przynajmniej ja to tak odczytuję. Ci, którzy to zaakceptowali na pewno wykazali się ogromną dozą samodyscypliny i wielkiej pokory wobec sytuacji, która ich spotkała. Na pewno nie wszyscy chcieli tam pojechać na zawsze. Żeby zaistnieć, przeszli mnóstwo niesamowicie ciężkich prób. Zanim np. udało im się skończyć studia, pracowali jednocześnie w sklepie obuwniczym lub aby zostać policjantem w Manchesterze, musieli terminować w tej policji wcześniej dwa lata jako wolontariusz, wykonując w tym czasie inne czynności, żeby utrzymać rodzinę.

Jaka pokoncertowa rozmowa tam utkwiła panu najbardziej w pamięci?

– Niestety te pokoncertowe odbywają się sloganowo i sprowadzają się zazwyczaj do wzięcia autografu. Generalnie mówią: „Jesteśmy spragnieni polskości, ale nigdy tam nie wrócimy, nawet na święta”. Niektórzy mówią tak, jakby się chcieli zemścić na kraju, który w ten sposób zmusił ich do takiego właśnie życia

Nie chcąc za bardzo wchodzić w politykę, nawet sam prezydent, który często mówi o wspólnocie, nie zachęca ich do powrotu.

– Nie wiem, nie orientuję się we współczesnej polityce. Szczerze mówiąc, stronię od tego, aczkolwiek myślę, że prawdziwe życie rozgrywa się poza polityką i to właśnie tam dokona się prawdziwy przełom i rozwój. Polityka jest już miejscem zużytych sloganów, którym nikt nie ufa. Kompromitują się te wszystkie gazety, publikując spłaszczone do poziomu skandalicznego nagłówka, który sprowadza się do niczego więcej niż pierwotnej potrzeby zaspokojenia ciekawości. Reszta jest tylko demagogią. Dzisiaj na stacji benzynowej widziałem gościa przechodzącego koło stoiska z gazetami. Tak czytał sobie, czytał i kumpel podchodzi do niego i mówi: „Co ty robisz? Chcesz coś kupić?”, „Nie, chodzę i czytam, co oni tu, kurwa, wypisują”. Ludzie już nie wierzą w to, co publikują media.

Guy Debord w książce „Społeczeństwo spektaklu” odsłaniającej zasady rządzące współczesnym światem napisał, że wszystko w zasadzie sprowadza się do ekonomii i pieniądza. To chyba bardzo dobrze odpowiada temu, o czym rozmawiamy.

– No tak i to właśnie to powoduje, że w swoim monologu Śliwa mówi, że drgamy jak takie małe, ciasno opakowane atomiki. Jeśli to zaraz nie wybuchnie łańcuchowo, to będziemy mocno zdziwieni.

W odniesieniu do „Społeczeństwa spektaklu” zastanawiałem się czy ludzie do Dworu Artusa nie przyszli na Roguckiego, tylko żeby łyknąć trochę rozrywki?

– Nie, nie, nie. Rozrywki znacznie więcej znajdą gdzie indziej, i to lepiej rozreklamowanej i przynoszącej więcej ludycznej radości. Tutaj chodzi chyba jednak o rodzaj takiej wymiany energetycznej, o rodzaj komunikacji na poziomie szczerości przekazu i rodzaju takiego wewnętrznego wsparcia, które ja i publiczność odczuwamy po koncertach. Czujemy się po prostu troszeczkę lepiej. Wspieramy w ten sposób swoje dobre emocje, bo to wszystko na tym się opiera. W swoim czasie próbowałem naśladować rockmanów, którzy mieli stosunek do życia raczej destrukcyjny. Taka też jest energia rocka – burząca, rewolucyjna, ale nie czułem się z tym do końca dobrze. To co teraz robię powinno być maksymalnie uczciwe i zgodne z moim wnętrzem, a stojąc na scenie kompletnie się otwieram i uwalniam od kompleksów, również wykonując mocnego rocka. Wypracowanie tego tak naprawdę zajęło mi jakieś 15 lat. Słuchacze obdarowują cię poczuciem takiej właśnie wolności, ale nie takiej jaką ją kiedyś pojmowałem. Ona przejawia się raczej tym, że nie musisz nikomu czegokolwiek udowadniać.

Skojarzyła mi się postać rapera Zeusa, który przed przeżytą depresją jego środki wyrazu były o wiele bardziej buntownicze i nawet agresywne.

– Operował zapewne jakimś tam formatem.

Coś takiego. Po wyleczeniu się z depresji, nie wstydził się pokazywać swojego wrażliwszego, bardziej ciepłego oblicza. Przyrównując go do innych raperów, można powiedzieć, że to taki dobry chłopak.

– Taki do rany przyłóż (śmiech). Ja nie mówię, że jestem dobry, bo nadal prowokuję, ale prowokuję raczej w dobrym duchu, żeby uwolnić ludzi od nich samych. Nie można pozwolić sobie na bycie ciepłą kluchą, tylko trzeba toczyć jakiś bój z samym sobą i ze swoją stagnacją. Każdy z nas, żeby być wolnym, musi wykonywać nieustającą pracę, bo nic nie jest dane na zawsze, a już najpewniejsze w świecie jest to, że wszystko czego dokonałeś do tej pory, jutro będzie już kompletnie nieaktualne. Żeby być dobrym biegaczem, nie wystarczy raz dobrze pobiec maraton. Trzeba bez przerwy trenować. Tak samo jest z poczuciem wolności i ze swoją duchowością. Jeżeli chcesz być bliżej siebie samego, to musisz wykonywać codzienną pracę na rzecz świadomego podążania w tym kierunku. To, że idzie się do fryzjera i ostrzyże włosy, nie oznacza tego, że zawsze będzie się tak wyglądało.

Podobnie było właśnie w przypadku Zeusa, który odnalazł się po depresji, ale nie w ten sposób, że wrócił do siebie sprzed choroby, ale odkrył siebie całkiem na nowo i wykonywał pracę, żeby z tego odkrycia wydobywać jak najwięcej.

– Na bazie porozumienia z sobą można dopiero coś budować, mimo że czasami to właśnie ono stawia ciebie w opozycji do wszystkiego tego, co do tej pory dokonałeś. Na przykład budujesz sobie bazę hejterów, którzy nie rozumieją i nie czują dlaczego poszedłeś w innym kierunku niż oni oczekiwali.

Baza hejterów szczególnie chyba stała się widoczna, gdy stał się pan jurorem w telewizyjnym programie?

– Oj nie, to nie był największy ich nawał. Akurat to spotkało się z całkiem sporym zrozumieniem, większym niż się spodziewałem. Najwięcej hejterów zebraliśmy po wydaniu z zespołem albumu „Czerwony”, naszej ostatniej, czwartej płyty. Wtedy fala hejterstwa mnie zaskoczyła i zdruzgotała. Przerosła nasze oczekiwania, chociaż po wydaniu pierwszego utworu, który był na pół popowy, wiedzieliśmy, że tak będzie. Później było już tylko coraz lepiej. Nawet to jurorowanie ludziom nie przeszkodziło.

Jakie wartości odnajduje pan w tym programie dla siebie?

– W byciu jurorem odnajduję te wartości, które usprawiedliwiają moją obecność tam, postrzeganą generalnie negatywnie. Chociaż zastanawiają mnie tego powody, bo nikt nie dał mi odpowiedzi, dlaczego udział w takim programie jest zły, a wielu tak uważa.

Może po prostu uderza w ludzi dysproporcja, kiedy pewne pojęcia nie są już tak proste i mieszają się. Mówią o tym słowa z dramatu: „Off jest mainstreamem, mainstream jest Offem”.

– Dokładnie, zależy to od punktu widzenia. Kiedy coś widzi się w innej perspektywie, może się to stać zupełnie nieważne. Ja znalazłem swoje miejsce w tym programie, po prostu pomagam, w najprostszy sposób, dając jak najlepsze rady, zgodne z moim doświadczeniem, sumieniem i oglądem rzeczywistości. Wyciągam także ludzi stamtąd na zewnątrz. To są sporadyczne przypadki, oczywiście nie da rady zaopiekować się wszystkimi, ale zdarza mi się zaprosić na trasę koncertową, zrobić z kimś duet, tak jak tutaj na płycie.

Z Klaudią Wieczorek, znaną zresztą z programu.

– Dokładnie. Wspieram debiutujące zespoły na Facebooku, gdzie mam większy niż one zasięg. Dołożę swój głos do duetu, napiszę jakiś tekst. Na tyle, na ile mogę, w najprostszy sposób, pomagam, nie chcąc być pasożytem, który siedzi tam w tym jury i czerpie korzyści tylko dla siebie, stając się popularną gębą.

Ma pan już jakieś plany na przyszłość? Szykują się może jakieś duety?

– Nie, na razie chcę skupić się na zrealizowaniu swojego materiału i bardzo ważnej dla mnie trasie koncertowej z nim związanej. Chciałbym, żeby to były tzw. koncerty fabularne. A później może spektakl.

Fabularne, to znaczy?

– To znaczy oparte na pewnym wydarzeniu, oczywiście związanym z dramatem. Chciałbym, żeby na scenie odbywała się jakaś historia. Tak, jak to było w przypadku Lokiego, gdzie jednak były to raczej sytuacje improwizowane. Tutaj chciałbym, żeby były one bardziej spójne i zaprogramowane.

Wszystko to zobaczymy w Dworze Artusa?

– Nie, dzisiejszego dnia nastąpi pożegnanie ze starą formułą. Jest to wersja akustyczna i dlatego nie będę grał nowych utworów. To są zupełnie inne kawałki, których na marimbie i wiolonczeli nie da się zagrać. W trasę koncertową związaną z najnowszym albumem ruszam dopiero w marcu przyszłego roku.

Ulubiona piosenka na Śliwie?

– Na Śliwie lubię bardzo „Ludzkie wrony”, też „Całuj się” i „Mama 0.2”

Ja z kolei „Mama 0.1” i piosenka ostatnia.

– Ostatnia? „Płyń” to mój utwór zaaranżowany i wyprodukowany przez Cosovel. Także bardzo lubię ten kawałek. Lubię zresztą je wszystkie, bo nad każdym spędziłem bardzo dużo czasu i każdy jest obrazem tego, co chciałem przekazać. Podpisuję się pod wszystkim, co się tam dzieje.

No i to widać, choć może nie przy pierwszym zapoznaniu się z dramatem i płytą.

– Ta płyta może odrzucić na samym początku.

Może.

– Wydaje się czasami takim kompletnym chaosem albo co najmniej niespójna.

Tym bardziej, jeżeli nie przeczyta się dramatu, przychodzą do głowy pytania: „Co on zrobił?”

– Że na początku to jest takie nie do końca, prawda? To fajnie, że ostatecznie to się tak uzupełnia.

Ale na koniec można dojść do tego, że to wszystko jest spójne i wyrażające coś.

– To super. To była właśnie moja największa obawa przed pierwszymi wywiadami, czy to jest komunikatywne, ale jeszcze nie było osoby, która by powiedziała, że nie jest. To jest super, a bywało odwrotnie wiele razy, np. w przypadku Comy, czego nie rozumiem, bo ja tam stosowałem inna metodę. Tam chciałem narzucić interpretację ze swojej strony, a przecież nie każdy wpada na te same tropy i trafia na te same dzieła, co ja.

To jest chyba ciekawsze i wartościowsze, kiedy nie narzuca się czegoś.

– Lepiej zapraszać do współudziału.

[Fot. Paula Gałązka]