To chyba najbardziej wyczekiwany polski film ostatnich lat… Aż siedem zajęła Ryszardowi „Tymonowi” Tymańskiemu realizacja swojego opus magnum, pod wdzięcznym tytułem „Polskie gówno”. Stańczyk muzycznej alternatywy bierze na celownik rodzimy rynek popu, w którym romantyczne ideały muszą ulec fallicznej magii bożka Szołbiza. W filmie Tymon wciela się w Jerzego Bydgoszcza, lidera punkowej kapeli. Dzięki podejrzanemu menedżerowi trafia ona z undergroundowego klubu, gdzie gra dla jednoosobowej publiczności, wprost do świątyni komercji. Oczywiście, za bardzo dużą cenę. We wtorek „Polskie gówno” zaprezentowano toruńskim widzom w ramach Tofifestu. Po seansie Tymon znalazł dla Spod Kopca chwilę, by porozmawiać o swoim najnowszym, budzącym skrajne emocje dziele.

O pierwszej płycie The Velvet Underground mówiono, że każdy, kto ją kupił, założył zespół. Nie boi się pan, że każdy muzyk, który obejrzy Polskie gówno, rzuci instrumenty w cholerę i rozwiąże kapelę?

Nie jest moim celem zniechęcenie kogokolwiek, ale wiesz, jest jak jest. Tak zwana kariera muzyczna polega na bardzo trudnych wyborach. Na premierze filmu w Gdyni moi koledzy z zespołów Ścianka i Kobiety śmiali się do rozpuku, oglądając przygody Bydgoszcza w trasie, ale z czasem uśmiech zaczął zamierać na ich twarzach. Dotarło do nich: „O kurwa, to film o naszym życiu!”. Po pokazie w Warszawie Maciek Stuhr gratulował mi, że nikt jeszcze nie wpadł na taki pomysł – mocny film o mrocznej stronie szołbiznesu. Ale taka jest prawda, to była nasza historia. Może jest to pewna kompresja zła, w stylu Wesela Wojtka Smarzowskiego, ale sensem filmu jest to, że naprawdę jest ciężko być niezależnym i robić swoje w świecie muzyki. Ja kocham muzykę, ale zarabiam na niej znacznie mniej niż w radiu (Tymon jest dziennikarzem Rock Radia – przyp. mk). Sytuacja wielu artystów jest taka w tej chwili. Ale tak robili najwięksi – Gombrowicz pracował w Banco Polaco, a Kafka jako prawnik. Nie czuję się zatem tym specjalnie zawstydzony. Młodym ludziom mogę powiedzieć tylko jedno. Może będziecie grać tylko dla przyjemności, ale prawda zawsze wyjdzie na jaw, więc jeśli macie do powiedzenia coś ostrego, to napierdalajcie!

Bohaterowie Polskiego gówna mają do powiedzenia też coś ostrego – nie będziemy robić loda Bożkowi Szołbizowi.

Ja i moi przyjaciele z offu pokazujemy się jako wyrazisty przeciwnik szołbizu. Ta walka jest nierealna, bo to nie jest przeciwnik prawdziwy, to nie PiS czy coś w tym rodzaju. Ale ja lubię mieć zawsze przeciwnika, chętnie się napierdalam z kimś, kto nie podaje ludziom prawdy. Krzysiek Skiba mówił, że filmy, wideoklipy, Voice of Poland i tak dalej forsują kłamstwo i ściemę. Szołbiz zbudowany jest na kłamstwie. Nasz film mówi prawdę, mówimy, jak jest. Ktoś mógłby powiedzieć, że ściemniamy, bo Tymańskiemu przecież dobrze się żyje. Wjebał w film 300 tysiące złotych, ale ma na pizzę. Trudno, nie obrażę się.

Na spotkaniu z widzami po seansie mówił pan, że pomysł Polskiego gówna powstał… na kacu. Naszym zdaniem kac jest dobrą metaforą filmu – po dobrej zabawie przychodzi ból głowy, a w sali kinowej śmiejemy się do łez, ale na zakończenie wstajemy z kinowego fotela z bardzo niewesołymi refleksjami.

Wszystko ma dwie strony, we wszystkim można znaleźć pozytywy. Na przykład gówno. Nie demonizowałbym gówna – może być straszne, śmieszne, pożyteczne, na przykład na polu. Podobnie jest z kacem. Na kacu budzą się wyrzuty sumienia, i bardzo fajne pomysły. Nie mówię, że kaca powinno się mieć codziennie, ale to pożyteczne katharsis. To momenty przebudzenia, kiedy budzimy się i mówimy: „Kurwa, chcę zmienić swoje życie”, chcemy zrobić coś zajebistego, fajnego. Na kacu mamy wyrzuty sumienia, że w naszej pracy „dajemy dupy” komercji. Filmowcy, taki Smarzowski czy Jankowski (Grzegorz, reżyser Polskiego gówna) „dają dupy” tak, że nikt nie widzi – kiedy zrobią reklamę, to przecież nikt się o tym nie dowie. Jak ja zagram chałturę w Rossmannie, to każdy może zobaczyć, jak „daję dupy”. Ale nie czepiajmy się słabostek, takie jest życie, jakoś je trzeba przeżyć. Każdemu zdarza się upadać. Ale to nie przeszkadza wierzyć w ideały, bunt i tak dalej. To po nas zostanie, a nie to, że kiedyś zagraliśmy w Rossmannie.

Czy gdyby miał pan wybrać jedną rzecz, która po panu zostanie – wybrałby pan Polskie gówno?

Nie myślałem o tym. Ale przyznaję, to było moje opus magnum. Praca nad filmem trwała 7 lat. Przez ten czas posiwiałem, zestarzałem się, zbrzydłem. Ale podkreślam, to nie tylko moje dzieło. To dzieło zespołu ludzi – gdyby nie Grześ Jankowski, Robert Brylewski (wystąpił w roli Stana Gudeyko – przyp. mk.), Agnieszka Glińska (montaż – przyp. mk) i Tomek Madejski (zdjęcia – przyp.mk) to film by nie powstał. Teraz jednak jestem już w innym miejscu, niż gdy zaczynałem Polskie gówno. Szykuję film o Krzyśku Klenczonie, swoisty prequel do Gówna – o facecie, który też walczył, ale w innych czasach. Cieszy mnie bardzo to moje nowe życie filmowe. Ale i w muzycznym stale coś się dzieje – skończył się pomysł na zespół Tranzystory, ale będzie zupełnie nowy.

Rozmawiali: Maciej Koprowicz i Piotr Grabski

fot. materiały prasowe