Guy Ritchie powraca, gdy wziął na warsztat kolejną legendę Anglii. Tym razem robi z Króla Artura zupełnie coś nowego. Ktoś powie – brak pomysłu na coś nowego. Dawno nie będzie wówczas tak daleko od prawdy. „Król Artur: Legenda miecza” to widowisko, które definiuje na nowo historię, którą większość z nas zna bardzo dobrze.

Na początek przestroga – jeżeli kogoś razi nadmierna ilość magii, serii zupełnie nieprawdopodobnych zdarzeń rodem z ostatniej części „Hobbita” – niech sobie odpuści wyjście do kina. Pozostali powinni złapać się mocno za fotel, bo czas na naprawdę ostrą jazdę.

Artur wychowuje się w ciemnych zakamarkach Londonium, od czasu do czasu wymierzając sprawiedliwość na ludziach, którzy krzywdzą pracownice burdelu, w którym się wychował. Za chwilę porzuci to spokojne, jak na standardy filmu miejsce i zmierzy się z własną legendą, aby spróbować obalić rządy tyrana Vortigerna, który zabił jego rodzinę oraz podstępem wdarł się na tron Anglii.

Tak właśnie rozpoczyna się historia, przepełniona ironicznym humorem, inteligentnie zwalniająca, by następnie ruszyć z kopyta z tempem, godnym najlepszym filmów fantasy. Znamy to przecież doskonale – to właśnie w ten sposób Guy Ritchie opowiadał nam historię Sherlocka Holmesa, która bardzo pozytywnie się przyjęła na salonach. Tu będzie trochę prywaty, ale trudno. Jestem fanem twórczości tego reżysera. Klimat jego filmów jest czymś zdecydowanie niepowtarzalnym. Sceny, w których Artur będzie się mierzył z potęgą Excalibura zapierają dech w piersiach. Bohater, podobnie jak Holmes rezygnujący ze spokojnego życia na rzecz regularnego wpadania w kłopoty nie rezygnuje ani na moment ze swojego buńczucznego obycia. Trzeba tutaj także wspomnieć słówko o muzyce. Ta jest doprawdy kapitalna. Pojawia się w różnych momentach. Kiedy ekspresowo poznajemy historię dorastania Artura, w trakcie najważniejszych walk i wreszcie wtedy, kiedy po prostu trzeba. Daniel Pemberton dobiera utwory idealnie.

Nie jest oczywiście tak, że „Król Artur: Legenda miecza” to dzieło idealne.  Można by się przyczepić do scen najważniejszej walki, które są lekko kiczowate. Niektórzy fani historii napną ostro muskuły, gdy dowiedzą się o zupełnym pominięciu kluczowych dla legendy postaci, takich jak Merlin (ledwie wspomniany) i Morgana. W zamian za to, otrzymujemy czarodziejkę, którą przekonująco gra Astrid Bergès-Frisbey.

Jeszcze jedna informacja dla fanów futbolu. Jak będziecie uważnie (ale tak naprawdę uważnie!) oglądać ten film, to w jednej z trzecioplanowych ról ujrzycie jedną z największych gwiazd piłki nożnej ostatnich lat.

cc_master_black

„Król Artur: Legenda miecza” – trafiona obsada

Powiedzieć, że Guy Ritchie dobrał sobie odpowiednich ludzi, to nic nie powiedzieć. W roli Artura idealnie odnajduje się kojarzony najbardziej z „Synów Anarchii” Charlie Hunnam, który jest zabawny kiedy trzeba, a w momentach zwątpienia i słabości nic nie traci ze swojego wyrazu. Jeszcze lepiej, o ile to możliwe, wypada Jude Law. Vortigern jest zły do bólu. W każdym jego spojrzeniu czai się mrok i bezwzględność. Ten duet jest dostatecznym zaproszeniem do kina.

Reasumując, jeżeli podobał wam się „Sherlock Holmes”, lubicie humor „Przekrętu”, to najnowsze dzieło Ritchiego jest w sam raz dla was. Jeśli chodzi o niezobowiązujące kino fantasy – to jedna z najlepszych propozycji ostatnich lat.

Ocena autora: 8/10

„Król Artur: Legenda miecza” i wiele innych hitów w toruńskich kinach Cinema-City, zobacz repertuar na https://www.cinema-city.pl/

Chcesz być na bieżąco z eventami, które odbywają się w Cinema-City? Zapraszamy do polubienia strony kina na  Facebooku oraz Instagramie