Obecnie mieszka w Berlinie, pochodzi z Olsztyna, mieszkała przez pewien czas w Toruniu. Powróciła do niego wraz z płytą o znamiennym tytule „Sentiments”. Laureatka „Paszportu Polityki”, nominowana do Fryderyków nam opowiada m. in. o wspomnieniach, wędrówkach, tajemniczym wirydarzu i o tym dlaczego nigdy nie interpretuje swoich piosenek.

Najbardziej olsztyńska rzecz w Toruniu i najbardziej toruńska w Olsztynie?

Hmmm… to trudne. Toruń i Olsztyn to dla mnie dwa zupełnie różne miejsca. Może pomnik Kopernika? Jak przyjechałam do Olsztyna pierwszy raz, zobaczyłam go na Starym Mieście i to przywiodło mi na myśl Toruń.

Zestawmy dwa miejsca: aula, starówka. Aula to były bale dziecięce.

Rodzice zabierali mnie zawsze na taki bal dla dzieci z występami, na który trzeba było się przebrać. Byłam tam stałą bywalczynią do mniej więcej szóstego roku życia. Świetna rzecz , mnóstwo poprzebieranych dzieciaków, wiele atrakcji, występy, muzyka, słodycze. Pamiętam, że był wtedy zwyczaj podwieszania takiej zielonej siatki pod sufit, popularnej na wszelkiego rodzaju balach szkolnych, do tego girlandy z krepiny i słynne zielone sukno na stołach.

A wspomnienia ze Starówką?

Na ulicy Szerokiej najlepiej robiło się zakupy, zwłaszcza przedświąteczne. Strasznie lubiliśmy się tam, jak i na bulwarze, kręcić ze znajomymi.

To jeszcze nie był czas klubów?

Nie, nie. Z tego co pamiętam to tylko słyszałam o klubie Od Nowa i zawsze pragnęłam tam zagrać, bo grały tam popularne zespoły.

No i twój pierwszy koncert tam się odbył.

Nawet trzy, w tym „Ciechowski”.

W jednym z wywiadów mówiłaś, że interesuje Cię napięcie w każdym człowieku między tym co chce robić a tym co musi robić. Czy pamiętasz taki pierwszy moment w Twoim dorosłym życiu?

W dorosłym życiu żyję tym co robię, czyli muzyką i wszystko się wokół tego kręci, więc takie napięcia wynikają często z potrzeby robienia dokładnie tego co się chce w kwestiach artystycznych. Nie zawsze jest z tym po drodze i czasem trzeba o to zawalczyć, ale póki co udaje mi się to całkiem nieźle. Pierwszy moment starcia nie przychodzi mi do głowy, ale pamiętam, że miałam taką niezgodę na szkołę, gdzie czułam się często do czegoś zmuszana.

Wagarowałaś.

Tak, wagarowałam, nie będę ukrywać. Miałam swoje własne poczucie czasu i tego jak powinnam go wykorzystać (śmiech).

Wracając do wspomnień. Miałaś taki moment kiedy mocno do nich wracałaś?

Tak, taki sentymentalny czas, który mnie dopadł, był motorem tej płyty. Zaczęłam się zastanawiać nad tym co się już wydarzyło, złapałam mały oddech i pomyślałam sobie o tym co było w moim życiu, kto się w nim pojawił i jak na mnie wpłynął. Pomyślałam sobie, że chyba fajnie o tym napisać, bo do tej pory nie zastanawiałam się nad tym zbyt dużo. Przez całe życie człowiek się zmienia, przechodzi się przez różne okresy, momenty, emocje, czasem bardziej, a czasem mniej świadomie. Wydawało mi się, że łatwiej będzie mi dowiedzieć się kim jestem teraz, patrząc na to kim byłam .

Kim była Julia Marcell?

Kim byłam kiedyś? Hmm… Mam wrażenie, że z czasem przybyło mi rozwagi, spokojniej podchodzę do pewnych rzeczy, lubię się długo zastanawiać, nie mam już w sobie takiej brawury.

Rozważna, ale już nie romantyczna.

Dalej romantyczna, ale im starsza, tym rozważniejsza.

A co takiego odkryłaś jeszcze w swoich podróżach w przeszłość?

Ciężko to tak zwerbalizować. To nie była podróż na zasadzie: wyliczę sobie teraz co mnie jak zmieniło. Ciekawe na pewno było spojrzenie na tamte wydarzenia z dzisiejszej perspektywy i odczytanie  ich w zupełnie inny sposób. Nagle jakieś motywacje nabrały większego sensu, ale to wszystko raczej na poziomie emocjonalnym, intuicyjnym. To było spojrzenie, opowiedzenie sobie samej własnej historii.

Żeby siebie tak jakby ukształtować?

Albo raczej dowiedzieć się czegoś o sobie. Wspomnienia są totalnie rozrzucone w mojej głowie, połączone jakąś wielką siatką różnych zależności. Pewne wydarzenia wysuwają się na pierwszy plan, pewne giną w odmętach pamięci. To jest fajne, poprzypominać sobie pewne rzeczy i znaleźć między nimi łączność, narysować sobie taką mapę w głowie. Kiedy bywasz w nieznanym mieście, pójdziesz czasem tu, czasem tam, a po jakimś czasie odkrywasz, że te dwa miejsca łączy jakaś bardzo prosta drogą na skróty, o której nie miałeś pojęcia. Zawsze wydawało ci się, że te miejsca są na dwóch różnych końcach miasta, podczas gdy znajdują się bardzo blisko siebie. I tak twoja własna mapa miasta się wzbogaca.

A propos odkrywania miasta, nie szukałaś odniesień do Torunia, przeprowadzając się do Olsztyna?

Nie szukałam, bo zawsze fascynowały mnie nowe rzeczy i sytuacje. Działają na mnie motywująco. Tak samo przeprowadzka do Berlina była dla mnie bardzo pozytywną rzeczą, nie związaną z tęsknotą czy nieumiejętnością odnalezienia się w nowej sytuacji, tylko raczej dającą inspirację i nowy początek.

Czy ta płyta jest mroczna?

W pewnym sensie, tak. Choć słowo „mroczna” niesie ze sobą bardzo specyficzne skojarzenia, chyba dość mylące w tym przypadku. Ta płyta ma w sobie melancholię, smutek, momenty dołujące i choć ma też dużo światła i humoru, ja ją widzę w ciemnych barwach jako całość. Jest dość introwertyczna, skupiona.

Takie powroty do przeszłości były bolesne emocjonalnie, niełatwe?

Czasem niełatwe, tak. Bolesne to za dużo powiedziane. Mojego dotychczasowego życia nie można nazwać ciężkim, ale człowiek rozwija się na swój własny sposób i doświadcza rzeczy fajnych i nie fajnych, czasem się zagubi, czy nieszczęśliwie zakocha, czasem coś wywróci jego świat do góry nogami. Taka ustawiczna walka z samym sobą.

Któraś piosenka była napisana po wyrwaniu się ze snu.

„Piggy Blonde”. Obudziła mnie w nocy. Nie dawała mi spać, musiałam wstać i zapisać ją.

Nic dziwnego, że nie dawała spać. Daje taki zarys mocnej nieakceptacji.

To dość okrutna piosenka. Zawsze byłam outsiderem, szłam przez życie motywowana myślą, że robię to, co robię i nikomu nic do tego. Czasem jednak odczuwałam brak akceptacji ze strony środowiska i to są bardzo silne emocje, zwłaszcza w wieku dorastania. Byłam takim samotnikiem, który dużo siedział w domu i pisał piosenki. Muzyka zawsze bardzo mi pomagała.

Stąd też pewnie pierwsza płyta, taka a nie inna?

Nie, ona zdarzyła się później, kiedy to moje outsiderstwo już okrzepło i przestałam się nim przejmować. Natomiast w tamtym intensywnym czasie grałam dużo sama dla siebie, uczyłam się pisać piosenki, nagrywać demówki, wszystko szło potem do szuflady.

No i zespół Czarne Pantery…

Czarne Pantery istniały przez krótki okres, kiedy miałam 7 lat. Co tam w tej 7-letniej głowie mogło być. To bardzo śmieszne z perspektywy czasu.

Przypomniało mi się po pierwszym koncercie w Od Nowie jak powiedziałaś, że dostałaś od rodziców taką wolność wyboru, że mogłabyś równie dobrze zostać hodowcą truskawek. 

Tak, mogłabym, rzeczywiście. Albo mechanikiem samochodowym. Chociaż mam nadzieję, że przed próbami zrobienia kariery sportowej by mnie ustrzegli, to ewidentnie nie jest mi pisane (śmiech).

Chcesz wszystko ustrukturyzować, żeby wszystko miało swoją formę. Wszystko jest ze sobą spójne, połączone, płyta jest określana mianem koncept albumu. Tutaj gitarowy pazur współgra z taką dojrzałością. Taki był zamysł?

Tak, od samego początku. „Koncept album” to może zbyt dużo powiedziane, ale na pewno był na ten album koncept, i to dość szeroko zarysowany, ponieważ i warstwa muzyczna, i tekstowa, i wizualna są tu ze sobą mocno sprzężone i uzupełniają siebie nawzajem. Bardzo mnie interesują takie wycieczki, lubię podchodzić całościowo do rzeczy, które robię, ale powiem szczerze, że po całym długim procesie wymyślania tej płyty miałam potrzebę pewnej spontaniczności, żywiołowości, energii , żeby nie zawaliło się to pod ciężarem konstrukcji. Dlatego nagrywaliśmy ją na żywo,  żeby zachować świeżość w tych piosenkach.

Stąd też ta gitara.

Gitara wzięła się z konceptu, ale też z poszukiwania czegoś nowego. Byliśmy w trasie z „June” bardzo długo, graliśmy z elektroniką trochę i trochę mi się to znudziło. Bo sample brzmią zawsze tak samo. Zamarzył mi się stuprocentowo żywy skład, gdzie wszystko może się zdarzyć. Nagle ci coś strzeli i zagrasz kompletnie inaczej, a zespół pójdzie za tobą, albo wcale nie. To bardzo fajne.

Tak jak interpretacje piosenek fanów, zupełnie niespodziewane. Jaka reakcja z ich strony była najbardziej nieoczekiwana?

Pamiętam, że kiedyś ktoś mi powiedział, że moja piosenka „Jack the Ripoff” jest dla niego głęboko smutna i, że lubi jej słuchać w momentach dużej melancholii. A jest to utwór posklejany z różnych znanych piosenek, który powstał z intencją bycia lekkim, humorystycznym, nieco z przekąsem, i w momencie jego pisania, do głowy by mi nie przyszło, że można go odebrać inaczej. Bardzo jednak to szanuję, zresztą ja miałam tak samo. Zwłaszcza w dzieciństwie, kiedy jeszcze nie znałam angielskiego, a słuchałam wielu anglojęzycznych piosenek, wyobrażałam sobie niestworzone rzeczy i historie, które zapewne wyśpiewuje artysta.  Często potem zdarzały mi się rozczarowania na tym polu, bo najgorsze co artysta mógł zrobić dla mnie, młodego słuchacza, to wyjaśnić w wywiadzie o czym jest piosenka. Nie muszę dodawać, że kończyło się to znielubieniem artysty i wszystkich jego dokonań. A tak na poważnie, wydaje mi się to piękne, że ludzie mają swoje własne wersje.

Nigdy nie będziesz wyjaśniać piosenek?

Nie będę. Piosenki na „Sentiments” i tak są dość komunikatywne, nie są tak zawoalowane i odlatujące w metafory i abstrakcje jak piosenki z poprzednich płyt, choćby z „June”, są raczej dość prostą opowieścią na temat. Nie spotkałam się jeszcze z odczytaniem piosenki z „Sentiments”, które było kompletnie inne od mojego.

Coś mi się wydaje, że może ja coś takiego nasunę.

Taak?

W „Dislocated Joint” pojawiła się fraza, że nie życzysz sobie być martwą w wieku 25 lat, wtedy ukazała się pierwsza epka. Dlaczego?

Dla mnie to nie jest nawiązanie do tamtego momentu, to jest bardziej rzecz otwarta, tylko jakiś określnik czasu.

Myślałem, że „Cincina” to jakieś określenie jakiegoś nowego typu dziewczyny stworzonego przez Julię Marcell, ale w tekście chodziło o jedno z win.

A to jest śmieszne bardzo, ciekawe. Nie wpadłam na ten pomysł, ale… też fajne (śmiech).

Chyba jeszcze jedna większa abstrakcja. „North Pole” odczytałem jako nawiązanie do naszego kraju, parę zdań na to wskazywało.

No to już nie jest abstrakcja.

Pojawiło się parę wyrazów, których bym się w ogóle nie spodziewał, pamiętając Julię, choćby z pierwszej płyty. Pojawia się słowo „porn”, w „Manners” Jezus kocha nas tylko kiedy jest pijany. Masz duże poczucie humoru, zastanawiałaś się jak księża na to zareagują?

To jest właśnie ta opowieść o zderzeniu, o którym mówiliśmy na początku, tego co by się chciało z tym, co się może. Chciałam opowiedzieć o tym w sposób wyrazisty i postanowiłam wykorzystać do tego celu popową symbolikę, grać komiksowymi wręcz uproszczeniami i zestawiać je ze sobą budując silne obrazy, czy hasła. „Manners” to taka barwna, postmodernistyczna opowieść. Czy się zastanawiałam jak księża na to zareagują?

W kraju, gdzie darcie Biblii wywołuje ostracyzm.

Nie, bez przesady. Nie wydaje mi się, żeby ta piosenka była obrazoburcza – jest jaskrawa, trochę zadziorna i bardzo popowa.

O czym byś przy pierwszej płycie nie pomyślała, że pojawi się na kolejnych?

Na pewno nie pomyślałabym, że wrócę do gitary. Zaczynałam z gitarą, to był mój pierwszy instrument i szybko zabrnęłam w jakąś pułapkę schematów, z której wyratował mnie fortepian. Długo myślałam , że nie potrafię wydobyć z gitary już nic, co by mnie zainspirowało.

Czyli ta elektronika na „June” już tak by Cię nie zaskakiwała?

Nie wiem, ale chyba nie. Znając siebie mogłam się spodziewać, że po totalnie dogmatycznej płycie z surowymi, akustycznymi dźwiękami, będę na kolejnej chciała spróbować czegoś odwrotnego.

Skąd się wziął w teledysku do „Manners” ten tajemniczy stwór z piórami i czaszką?

Marcell, to jest Marcell.

Duchamp?

No nie, Julia Marcell to Julia i Marcell. I to jest właśnie tajemniczy Marcell.

Jak się nagrywało teledysk do „Manners” w Kłodzku? Opowiesz coś o tym miejscu?

Przepiękne miejsce znalezione bardzo przypadkowo. Moja przyjaciółka, też współpracująca przy tym teledysku, znała akurat tę szkołę i od razu ją poleciła, jak dowiedziała się jaki jest pomysł na teledysk. Pojechaliśmy tam na zwiady po obejrzeniu paru zdjęć w Internecie i zachwyciliśmy się. Praca była bardzo intensywna. Zdjęcia trwały dwa dni, ale my mieliśmy dużo scen do nakręcenia i dużą ekipę: aktorów, ludzi od kamery, światła, produkcji, stylizacje, make – up itd. Jak wiadomo – walka z czasem. Pomogło nam to, że wszystko było bardzo dokładnie zaplanowane, mieliśmy rozpiskę z czasem przeznaczonym na kręcenie każdej sceny, sporządzoną po dokładnym przestudiowaniu planów szkoły i ilości światła w zależności od godziny kręcenia; kiedy kręciliśmy w jednym pomieszczeniu, w drugim ustawiano scenografie, a w trzecim malowało się aktorów. Kilka miesięcy powstawał ten plan.

Chyba najbardziej zaplanowany z twoich dotychczasowych teledysków.

Śmialiśmy się, że dłużej trwało przygotowywanie tego teledysku niż płyty.

Co przedstawia zdjęcie, które widzimy po otwarciu płyty?

To jest ogród w samym środku szkoły, otoczony jej murami, który nazywa się – jak się przy okazji dowiedziałam – wirydarzem. Wirydarz ten jest jedyny w swoim rodzaju, filmowy, symetryczny, jak u Kubricka wręcz, przepiękny.

Ten obrazek powoduje u mnie takie wrażenie pustki, tajemnicy.

Wzbudza on jakiś niepokój. Ta szkoła jest tak naprawdę bardzo kolorowa, ma sale pomalowane w najróżniejsze barwy. My ją dla własnych celów pozbawiliśmy tych kolorów i przez to nabrała takiego właśnie charakteru. Światło też zrobiło swoje, Krzysztof Wyżyński, autor zdjęć okładkowych, bardzo pięknie uchwycił tę tajemnicę. Poza tym stare mury, no i właśnie symetria pracuje tu na naszą korzyść, bo daje takie podskórne poczucie, że coś w tym ładzie musi być nie tak.

Zaraz się okaże, że płyta była kreślona prawie że matematycznie.

Przyznaję, że weszliśmy na wysoki stopień tzw. rozkminy (śmiech).

Rozmawiał Michał Machel

[Fot. Angelika Plich]