Nie, nie będzie o mundialu, chociaż tytuł pasowałby jak znalazł. Będzie o przedstawicielach najbardziej znienawidzonego w Polsce zawodu, którzy właśnie utracili dużą część swojej, wydawało się, wszechwładzy.

Niestety nie będzie także o politykach – chociaż chyba tylko oni, wraz z komornikami i pracownikami call center mogliby rywalizować z naszymi bohaterami o ten zaszczytny tytuł. Będzie o kontrolerach biletów komunikacji miejskiej, panach życia i śmierci pasażerów autobusów i tramwajów… No, tak przynajmniej było do dziś. Bo dziś sam Trybunał Konstytucyjny wziął pod lupę tak zwanych kanarów, którzy cieszyli się zbyt wielką władzą w miejskich pojazdach. Może nie byliście tego świadomi, ale Prawo Przewozowe uprawniało kontrolerów do wydawania poleceń pozostania w określonym miejscu pasażerom, nawet tym z ważnymi biletami. Niezastosowanie się do rozkazów pana i władcy groziło grzywną w wysokości od pięciu do, uwaga, dwudziestu tysięcy złotych! Prokurator Generalny uznał to za naruszenie konstytucji i „proporcjonalności w ograniczeniach praw i wolności obywatelskich”, zaskarżył kłopotliwy przepis do Trybunału i znacznie ograniczył przywileje autobusowych magnatów.

– I dobrze, nie będą się dranie szarogęsić, co oni sobie myślą, że wszystko im wolno?! – wielu z nas pomyślało z pewnością coś w tym stylu na wieść o decyzji Trybunału, uśmiechając się pod nosem najbardziej złośliwym uśmiechem numer sześćset sześćdziesiąt sześć. Bo nikogo nie nienawidzimy tak mocno, jak kanarów. Najbardziej irytujący tekst, jaki można usłyszeć? „Ocena niedostateczna, proszę przyjść we wrześniu”? „Zostańmy przyjaciółmi”? Nieee! „Bileciki do kontroli!”. Widok kontrolera wyjmującego legitymację i nękającego Bogu ducha winnych pasażerów doprowadza do szału – wszystkich bez wyjątku. I tych wspaniałych młodych łysych dżentelmenów, którzy zawsze zajmują strategiczną pozycję stójki przy drzwiach, jak i uczciwych i poczciwych mieszczan z tak bardzo ważnym biletem miesięcznym. Mnie też niemal zawsze na widok kontrolera wyrwie mi się półgłosem pięcioliterowy wyraz dobry na wszystko. Mimo, że także dla mnie ważny bilet jest ważny. Podobnie jak Marysia Peszek praktykuję patriotyzm w wersji biletowej – nie jeżdżę na gapę, i za bilet płacę, bo miasto udostępnia nam szybką i wygodną (hehe) komunikację w dowolny jego punkt (hehe), więc może wypadałoby się mu za to chociaż trochę odwdzięczyć.

No właśnie… Nie mamy się czego bać ze strony panów kanarów i pań kanarek (kanarzyc?), jeśli jeździmy jak przystało na prawdziwego polakopatriotę. Zajmą nam góra dziesięć sekund i pójdą robić swoje, zostawiając nas w spokoju (i w poczuciu bycia bardzo dobrym Polakiem i torunianinem). Że trzeba się naszukać w portfelu czy torebce tego cholernego biletu i legitymacji? No trudno, może to zmobilizuje nas do zrobienia porządku. Nie mamy żadnych podstaw do nienawiści wobec kontrolerów, a jednak nawet w najuczciwszych pasażerach budzą oni mordercze instynkty. To czysty absurd. Przecież kanarzy wykonują bardzo ważną robotę. Pomyślmy w ten sposób: co miesiąc płacimy ciężkie pieniądze, kilkadziesiąt czy grubo ponad sto złotych za przejazdy zgodnie z literą prawa. Nasz portfel płacze nad coraz to drożejącymi biletami, ale konsekwentnie, jak przystało na biletowych patriotów wspieramy tą naszą kochaną małą przybraną ojczyznę. A taki gamoń jeden z drugim kicha na swoją ojczyznę i jedzie na krzywy ryj! My musimy płacić, a tamci co? Dawać no tu kanara, niech mu da szkołę!

I dlatego kiedy widzę, że kontroler łapie kogoś na jeździe bez biletu, przepełnia mnie dzika satysfakcja, na twarz wraca uśmiech numer sześćset sześćdziesiąt sześć i jestem głęboko wdzięczny Bogu, że wśród innych ptaków niebieskich, co to nie sieją i nie orzą stworzył i kanarów. Pozwolę sobie zatem zakończyć, parafrazując mistrza Konstantego:

kochajcie kanarki, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!