Nasze sny mieszają się z fabułą filmów. Czasem tworzy się z tego horror, czasami romans – mówi Marcin Pryt, wokalista zespołu 19 Wiosen. Na swojej najnowszej płycie, „Cinema Natura”, grupa prezentuje słuchaczom dźwiękowy film o swojej rodzinnej Łodzi 2061 roku. Marcin Pryt opowiedział o nim specjalnie dla SpodKopca.pl przed koncertem 19 Wiosen w NRD Klub 1 marca.

Tytułowe Cinema Natura to nazwa miejsca w Alpach Włoskich, w którym można obserwować „naturalne kino”, czyli wspaniałe górskie krajobrazy. Co prezentuje 19 Wiosen w swoim Cinema Natura?
Rzeczywistość. Wyobraź sobie, że siedzisz na leżaku i obserwujesz, co się dzieje wokół ciebie. Ta metafora była dla nas inspiracją przy tworzeniu utworów na płytę.

Podobno inspiracją do tworzenia muzyki na nowy album, co zresztą również sugeruje tytuł, były również filmy.
Generalnie naszą ideą było to, by cała płyta, złożona z czternastu utworów, była zrobiona w różnorodnych stylach i gatunkach. Jest nas w zespole sześć osób, które tworzą muzykę. Każdy z nas ma swoje własne inspiracje muzyczne. Kiedy w pewnym momencie usiedliśmy i zaczęliśmy rozmawiać o tym, okazało się, że to spektrum muzyczne, które każdy z nas swoimi gustami ogarnia, pozwala na stworzenie czternastu utworów w zupełnie różnych stylach. Chociaż wszyscy w zespole mamy jakiś wspólny muzyczny mianownik, to chcieliśmy ucieczki z jakiegoś getta muzycznego czy tematycznego. Na Cinema Natura mamy przede wszystkim dużo rock’n’rolla, ale też mnóstwo rozmaitych eksperymentów. Ideą było stworzenie dźwiękowego multipleksu, gdzie wchodzisz do czternastu sal kinowych i w każdej z nich na ekranie dzieje się zupełnie inna historia.

Krytycy i fani uważają, że to najmniej punkowa z waszych albumów.
Nigdy nie byliśmy zespołem stricte punkowym czy rock’n’rollowym. Zależało nam, by łamać te wszystkie konwencje. I przemycać, czy do punka elementy muzyki popowej, czy do popu elementy punka. Przy tym zależało nam, by muzyka była dobrym nośnikiem idei zawartych w tekstach. Nie chcemy się trzymać kurczowo punka i udawać, że od 40 lat muzyka nie idzie do przodu. Chcemy korzystać ze świata inspirujących nurtów, które pojawiły się później, nawet z hip-hopu czy grime.

Czy filmy inspirowały pana jako autora tekstów?
Mniej. Raczej inspirowałem się takimi filmami, które sam sobie w głowie układam. Ta metafora to nie jest moje odkrycie, ale trzeba przyznać, że czasami rzeczywistość jest bardziej filmowa niż film.

Cinema Natura to swoisty koncept album – jego akcja dzieje się w Łodzi za 46 lat.
Kiedy weźmiesz do ręki kompakt, po rozłożeniu masz winietkę początkową, która wprowadza w tę ideę. Wszystko się dzieje w listopadzie 2061 roku. Pomysł był taki, żeby to były utwory, które dzieją się w tamtych czasach, ale opisują rzeczywistość z teraźniejszości.

Czy pomysł konceptu pojawił się pod wpływem gatunku science-fiction?
Wydaje mi się, że ty i ja, i nasi słuchacze jesteśmy tak zaatakowani kulturą popularną, że byłoby kłamstwem stwierdzić, że nie dotyka nas to zupełnie na różnych i zaskakujących poziomach. Czasem twoje sny mieszają się z fabułą filmów. Czasem tworzy się z tego horror, czasami romans.

Koncept narzuca pewną określoną formę pracy nad albumem. Czy tu utrudnia, czy ułatwia tworzenie płyty?
We wszystkich rzeczach, które robią moi koledzy słowo „redukcja” się przydaje. Pomysłów jest mnóstwo, ale czasem trzeba je poobcinać po krawędzi i wybrać to, co jest najbardziej nośne, najlepiej oddaje to, o czym chcesz powiedzieć w danym projekcie. Naszą ideą jest, by mimo wszystko ta muzyka była komunikatywna. Chcemy by ludzie oprócz zwykłej zabawy na koncercie odnajdywali coś więcej, to, co było ideą muzyki punk. Ludzie przychodzili na koncerty punkowe 40 lat temu się bawić, ale słuchali też treści, które przekazywały piosenki.

Jak wygląda Neo-Łódź z płyty Cinema Natura?
To Łódź przyszłości, Łódź przyszłości oczywiście takiej, jaką sobie ja wyobrażam. Przypuszczam, że to, o czym staram się powiedzieć w tych czternastu piosenkach nie zmieni się za 60 lat – podobnie jak nie zmieniło się od 60 lat. Te wątki rozgrywają się w innym sztafażu technologiczno-architektonicznym, ale pewne rzeczy są uniwersalne, ponadczasowe, nie tylko rozgraniczone mapą administracyjną tego miasta. Mam nadzieję, że te teksty są czytelne także dla ludzi z Torunia, i z innych miast, miasteczek i wsi.

Czy znaczy to, że w Łodzi panuje stagnacja?
Nie chodzi mi o stagnację w takim sensie, że miasto się nie rozwija, bo uważam, że miasto się bardzo rozwija, idzie do przodu, tak jak cała Polska i Europa. Natomiast chodzi mi o pewne zachowania ludzkie, które są niezmienne od tysiącleci, które są w nowych sytuacjach bardziej wyraźne. Przemoc, brak szacunku innego człowieka, wykorzystywanie się nawzajem. Te tematy zawsze głównie mnie inspirowały, chciałem o nich powiedzieć, wykrzyczeć je.

Co pana zdaniem decyduje o charakterze tego miasta?
Wydaje mi się, że Łódź jest mimo wszystko typowym miastem. Mieszka tam 700 tysięcy ludzi i masz tam wszystko. Ludzi wysokiej kultury, ludzi niskiej kultury. To się wszystko miesza ze sobą na ulicy. Ludzie zamożni jeżdżą samochodami, biedni tramwajami i autobusami. Biedni są sfrustrowani. Trudno mówić mi, co czują bogatsi, ponieważ ten stan jest mi mniej znany – pieniędzy nigdy nie miałem dużo, więc trudno mi to opisać z autopsji. Łódź nie jest więc jakimś miastem specyficznie innym, poza tym, że po przełomie 1989 roku upadł przemysł, z którego Łódź słynęła. Miasto przez wiele lat nie miało pomysłu, co z tym zrobić. Fabryki, w których kiedyś tętniło życie, w których były produkowane materiały włókiennicze, teraz albo są podpalane, żeby uzyskać teren pod markety, bądź są pustostanami, albo się je odnawia i robi centra kulturalne, gdzie można robić koncerty, wystawy. Dużo jest ludzi młodych, aktywnych, którzy nie pamiętają czasów sprzed 1989 roku, bo albo ich wtedy na świecie nie było, albo byli bardzo mali, i mają dużo swojego zapału, który próbują w tym mieście wykorzystać.

Wspomniał pan, że biedni w Łodzi jeżdżą autobusami. Środki transportu to chyba dla pana ważna inspiracja – na Cinema Natura  jest kolejna piosenka 19 Wiosen o autobusie…
To trzecia część trylogii autobusowej. Kiedyś mieliśmy utwory Jelcz i Ikarus, teraz jest utwór  Solaris Urbino, czyli o tym najnowszym modelu autobusów. Moje zainteresowanie autobusami wyniknęło z sytuacji, że jechałem kiedyś tym pojazdem, i widziałem bezdomnego, który usiadł na jego tyle. Mimo że autobus był zatłoczony, wszyscy zaczęli się przesuwać do przodu i uciekać od niego. Bezdomny wydzielał specyficzny zapach, i tak zaatakował przestrzeń swoim odorem, że nagle przestrzeń się wyludniła. Pomyślałem sobie, żeby opisać śmierć takiego człowieka w autobusie.

Niektórzy uważają, że Łódź jest miastem wymierającym. Co pan sądzi o takich wizjach?
Mam nadzieję, że tak się nie stanie. W Łodzi jest akurat tendencja, że to miasto się wyludnia. Kiedyś miało 800 tysięcy mieszkańców, teraz ma 700 tysięcy, badania mówią, że za 50 lat będzie tych mieszkańców mniej niż pół miliona. Idzie niż demograficzny. Myślę, że dobrą rzeczą byłoby otwarcie się na imigrantów i danie im możliwości pracy w Łodzi. Aczkolwiek przypuszczam, że to spowoduje konflikty, które mi są zdecydowanie obce. Natomiast nie będę udawał, że tego nie ma. Polska za sprawą dyrektyw dawnych systemów stała się krajem jednorodnym etnicznie i jakikolwiek obcy element jest tu traktowany z obojętnością, jeśli nie z wrogością. Może w młodszym pokoleniu, bardziej światłym, obcy są akceptowani, ale tak zwana ekstrema tych wszystkich ruchów narodowych raczej nie będzie tolerowała ludzi, którzy przyjadą z innych krajów i założą własne biznesy, a ci z ekstremy sami nie potrafią. Oni są brutalni, stosują przemoc, a ludzie światli chcą rozwiązywać konflikty innymi metodami. Mam nadzieję, że ludzie światli będą mieli jednak więcej do gadania.

Jaka Łódź przyszłości się panu marzy?
Marzy mi się taka Łódź jak przed wojną, gdy 300 tysięcy mieszkańców to byli Żydzi, było tam też wielu Rosjan i Niemców. Starali się przynajmniej żyć zgodnie mimo tych wszystkich różnic w latach międzywojennych kryzysów. Kiedyś to były inne czasy, więc nie ma co porównywać, ale np. marzy mi się Łódź, gdzie mieszkałoby wielu Afrykanów, gdzie można by pomóc Ukraińcom pokrzywdzonym wojną – choć nie życzę im, by musiała nadejść taka konieczność. Gdzie można by po prostu pomóc ludziom, którzy cierpią w innym bardziej dotkniętym realną i masową przemocą  świecie. Gdzie można by im załatwić pracę, co spowodowałoby, że mieliby szansę na godne życie. Gdzie ludzie nie musieliby umierać w imię jakiejś chorej bzdury, idei czy dyrektyw jakichś debili. To są rzeczy utopijne, moje fantazje, lecz rzeczywistość raczej zmierza w przeciwnym kierunku.

[fot. Paula Gałązka]