Oferta A stosunkowo nie droga, oferta B oferuje szerszy zakres programowy. To doskonała okazja dla przyszłego-niedoszłego publicysty, który stając przed wrotami mediów, sprawdza swój ekwipunek niczym żołnierz przed przystąpieniem do misji i choć niefizycznie, a myślą, toczyć będzie bój. Żołnierz pójdzie, a ja wojujący słowem, chyba na przedpolu skleję nieporadnie sztandar, który na białym tle ozdobię napisem – „Jakąkolwiek alternatywę zaproponujcie, a zamilknę, nim nie dokonam żywota”…

Polaryzacja mnie poraża

Myśl, jakoby my młodzi mielibyśmy chętkę na bitwę słowem, jest ledwie odbijającym się echem, cieniem tego, czym u podstaw miałoby być dziennikarstwo pokolenia autora. My dostajemy drgawek, nim wciśniemy enter, aby o zgrozo, opublikować komentarz w Social Media. Wystarczy postawić retoryczne pytanie – czy ktoś jest chętny, aby popływać z piraniami? Spokojnie! Nie gryzą, a rozszarpują ofiarę ku uciesze i by spotęgować cierpienie. Czy to wina ludzi, że ludzie boją się mówić do ludzi? Tak i nie. Wychodzę z założenia, że mediatyzacja z postępującym i coraz bardziej rosnącym w siłę zjawiskiem dezinformacji i towarzyszącym obu medialnym rynsztokiem, odpowiadają za taki stan faktyczny. Po kolei – mediatyzacja jest raczej oczywista; nawet autor mający niewiele ponad dwadzieścia lat, tonie w cyfrowym świecie pełnym enklaw użytkowników. Nie wiem, co jest dziś modne, nie wiem, co jest nośne, co wartościowe i co istotne, po prostu wiem, że wiem niewiele i to samo w sobie budzi we mnie lęk.

Medialny rynsztok to jednak coś więcej. Treści z kategorii entertainment, są tak entertainmentowe, że nie wiem, czy powinienem się śmiać, czy być zażenowanym. A, o zgrozo, gdy z influencerskiego i celebryckiego środowiska wypłynie coś poważnego. Coś, do czego powinienem podejść z szacunkiem, wówczas okazuje się, że moja reakcja skazałaby mnie na banicję. Jedyną przewagą dystansu, który tworzy monitor, jest to, że w tym „pochodzie chwały i zwycięstwa”, żaden aparatczyk nie doniesie na mnie do jakiejś „dumy” i oby taka nad mediami jeszcze długo pieczy nie sprawowała. Czasem jednak odnoszę takie wrażenie, że czymże jest królestwo bez monarchy i może w istocie jakiś jest, tylko gilotyny nie zostały jeszcze wzniesione.

Dezinformacja obecnie hasa jak baranek po łące, a każdy szaraczek z netu tylko czeka, aż podbiegnie akurat do niego, aby mógł żyjątko pogłaskać. Jeśli zwierzątko się zgodzi, to jeszcze nagrają Tik-Toka, może urządzą streama – możliwości są nieograniczone, a widzowie beczeć będą, jak baranek zacznie. Może przesadzam? Może mi się wydaje? To przyjdzie ocenić odbiorcy. W ten oto sposób pochwali mnie odbiorca A, szambem obleje odbiorca B a delikwent C nie doczyta do tego momentu, gdyż zaaferowany będzie składaniem skargi do serwisu, w którym znalazłby się niniejszy tekst.

Nie odzywaj się

Napisałem w sieci wiele komentarzy, mniej lub bardziej rozsądnych, mniej lub bardziej przemyślanych oraz mniej lub bardziej trafnych. Gdy tak sobie wspominam co poniektóre z nich, odnoszę wrażenie, że znaleźliby się odbiorcy, którzy życzyliby mi rychłej śmierci. To mocne słowa i mam tego świadomość, jednakże nie sposób nie zauważyć, że internet nie jest przestrzenią podlegającą restrykcjom. W tej krainie pozorowanej na cyfrowy glob, stojący na fundamentach tech-demokracji, wolność słowa to narzędzie nadużywane. Jeśli ktoś sugeruje, że internet jest demokratyczny, w moich oczach rani ducha demokracji. Internet jest tak długo wolny, jak jesteśmy w stanie sobie to wmawiać; w praktyce to ziemia niczyja, którą opuszczając, wkraczamy do poszczególnych landów. Każdy rządzi się swoimi prawami, każdy odznacza się silniejszym lub słabszym regulaminem, a kat tylko czeka, aż ktoś na EULA (end-user license agreement) napluje, nawet nieumyślnie.

Mówię jednak tylko o prawach ogólnych, a swoimi własnymi rządzą się zhermetyzowane społeczności, które za pogwałcenie swoich prawd objawionych wpierw obedrą nas z godności, następnie skażą na banicję. Czy to jest właśnie ta globalna wioska? Wioski w tej materii może i są, istnieją tam nawet metropolie, jednak charakter życia przeciętnego mieszkańca jednej z nich bywa mocno skrajny. W internecie spotkamy plemiona barbarzyńskie, jak i cywilizacje przyszłości. Komentarze odbierane przez ich przedstawicieli mogą nas zrównać z błotem, jednak mogą również sprawić, że doczekamy się aprobaty i akceptacji. Jeśli chodzić będziemy jak w zegarku i przestrzegać obowiązującego EULA, w praktyce jesteśmy nietykalni. To pole dla wprawnych obserwatorów i badających, ale jedno odstępstwo od normy może postawić nas pod ścianą plutonu egzekucyjnego. Bardzo łatwo „stracić życie” w internecie.

To, do czego zmierzam, to stan faktyczny internetu, który z wizji badaczy i uczonych stał się czymś zupełnie innym niż to, co przed ponad 20 laty nikt nawet, by sobie nie wyobrażał. To nowy świat, nowa rzeczywistość, wirtualna rekonstrukcja świata, który pozbawiony silnej ręki i mocy nadrzędnej zweryfikował to, w jaki sposób owi naukowcy chcą tworzyć realia. W internecie spotkamy triumfy wszelkich systemów polityczno-ustrojowych, których ziemia miała nieprzyjemność doświadczyć, jednak w przeciwieństwie do globu rzeczywistego, ten jest nieskończony. Nie musimy nawet wypływać zbyt daleko, aby zaobserwować najróżniejsze wirtualne „plemiona” w swoim własnym świecie. Facebook to dla wielu pierwszy przystanek i jednocześnie miejsce, w którym trafimy do „landów”, w którym albo biernie będziemy obserwować, albo ktoś, komu nie spodoba się nasza opinia, w dosadnych słowach zasugeruje nam, abyśmy się więcej nie odzywali.

To nie jest świat dla dziennikarzy

Choć zabrzmi to bardzo źle, odnoszę wrażenie, że tylko swoisty, nieistniejący immunitet dla mediów w mediach, pozwoliłby wirtualnym dziennikarzom funkcjonować w sposób zbliżony do tego realnego. Trzeba sobie jednak odpowiedzieć na pytanie, czy jest to potrzebne? Na co bowiem społeczeństwu mediów media? Możemy to tłumaczyć społecznym lenistwem i niechęcią do weryfikacji faktów. Ta rola sumiennego dziennikarza pozostaje istotna, bowiem winien on stać na straży obiektywizmu na tyle silnego, jak dalece jego osiągnięcie jest możliwe. Problem w tym, że wielu już na tym nie zależy. Ludzie XXI wieku kochają sensacje, a już nade wszystko rozkochali się w sensacji wirtualnej. Sensacje te czynią ich życie ciekawszym i jak można by winić kogoś za to, że po dniu pracy w rzeczywistości, pragnie ciekawie spędzić wieczór nierzeczywisty.

To, co ją/ jego interesuje znajdzie w mgnieniu oka i znajdzie to, co ją/jego zaciekawi, do tego niepotrzebny jest dziennikarz. To, w jaki sposób toczy się „drama”, również odnajdzie w swoich kręgach obserwowanych. Co wydarzyło się w danej miejscowości i czy były ofiary również znajdzie na wielu portalach zrzeszających tuziny copywriterów. Dziennikarze tutaj również nie są potrzebni, wystarczy kilka faktów od uczestników wydarzeń, ktoś zręcznie rzuci to w wirtualny obieg, a copywriterzy najpopularniejszych serwisów dokończą dzieła i jak jest popyt, tak i będzie podaż.

Dziennikarze umarli w mediach 2.0. Są to nowe media, bardziej ekspansywne, w których internetowe platformy społecznościowe wręcz „pożerają” czas odbiorcy. Tych, w których obieg informacji jest na tyle dynamiczny, że machina wydaje się już powoli samowystarczalna i funkcjonować w zupełnie niebłędnym kole. Kształcimy kolejne pokolenia, które od wyjścia z uczelnianych progów odczuwają bezcelowość swojego fachu. Czy to boli? Nawet bardzo, jednak nie dziwi a przeraża, gdyż program zakładał wyjaśnienie, czym skutkować będzie jeszcze większa ingerencja mediów w nasze życie. Wychodzi na to, że tacy, jak autor tego tekstu i jemu podobni, powinni przyodziać swoje awatary w pustelnicze szaty i pielgrzymować po medialnych landach, głosząc, że nieuchronnie czeka nas zguba i jeszcze większe roszady w systemie wartości.

Co więc z dziennikarzami z krwi i kości, tymi występującymi, na szczęście jeszcze nie na wideofonach a telewizorach? To ludzie wykształceni, doświadczeni, niekiedy uzdolnieni mówcy, którzy prowadzą za rękę minione pokolenie z mrzonką, jakoby nic się nie zmieniło i pozostanie takie, jakie jest, dopóki dopóty nie zamkniemy oczu. Wielu z nich już buduje swoje miejsce w mediach 2.0, kontynuując swoją działalność w mediach społecznościowych. W jakim celu? Nie wiem i nie zamierzam nawet tego dociekać, że tak powiem – „let it be”.

Nowe media przerosły stare media i jednocześnie przegrały w wyścigu, którego stawką było połączenie społeczeństwa i ułatwienie życia. Doszło do ewolucji, która w rzeczywistości wirtualnej doprowadziła nas na skraj dystopii, rzeczywistości obojętnej, pełnej nieporozumień i sporów. Rzeczywistości, w której prawda ma dla nas marginalne znaczenie, legendarna dziedzina wymiera, a ludzie są sobie bardziej awatarami niż bliźnimi. Czy więc te rozważania powinny zostać odebrane jako całkowite zniechęcenie młodocianej gwardii do kultywowania tej profesji? Czy w umownej dystopii przepuszczanie jak przez sito promyków obiektywizmu jest bezcelowe? Gdyby tak było, autor niniejszej refleksji uznałby jej upublicznienie za stratę czasu.

Eryk Jarzynka