Piłka jest okrągła, ale bramki nie ma żadnej. Jest za to siatka i jest rakieta. No i przeciwnik. Tenis ziemny to zdecydowanie sport, w którym można się zakochać.

Być może nie od pierwszego uderzenia, może nawet nie od piątego czy trzydziestego, ale po pewnym czasie. Za co ja pokochałam tenis? To sport dla indywidualistów. To sport dla ludzi, którzy cenią sobie nie tylko sprawnością fizyczną, ale i wyzwania umysłowe. Bo przecież rozegranie dobrej piłki, to nie samo machanie rakietą i doskonała praca nóg – to także strategiczne myślenie, zdolność do szybkiego analizowania sytuacji i podejmowania błyskawicznych decyzji. Zapytajcie dowolnego trenera na świecie, odpowiedź zawsze będzie ta sama: nie da się wygrać meczu tenisa nie posługując się mózgiem. W sportach zespołowych – takich jak koszykówka, piłka nożna lub hokej – niekiedy wystarczy nam odpowiednie wyszkolenie techniczne (mózgiem operacji jest przecież rozgrywający). Na korcie tenisowym zawodnik sam jest sobie sterem, żaglem i okrętem. Rozgrywającym, napastnikiem, pomocnikiem i obrońcą w jednym. Dlatego dość często mówię, że tenis to sport dla indywidualistów. Podczas gdy w grach zespołowych kluczem do sukcesu jest współpraca z resztą drużyny, w tenisie ziemnym wszystko zależy od ciebie. Nie musisz więc polegać na umiejętnościach swoich współzawodników, nie musisz znosić porażek z cudzej winy, ani odnosić zwycięstw nie będących twoją zasługą. Cała wina zawsze spada na ciebie, tak jak i cała chwała. Wszystko zależy od tego, czy okażesz się lepszy czy gorszy od osoby po drugiej stronie siatki.

A sam mecz to nie tylko próba umiejętności, ale i próba nerwów, silnej woli oraz determinacji. Jak często słyszy się, że każda gra zaczyna się w głowie? Psychologii tenisa poświęcono chyba więcej uwagi, czasu i szczegółowych badań, niż psychologii jakiegokolwiek innego sportu (o czym dobrze wiem, bo większość tych badań wnikliwie przestudiowałam). Nic nie równa się uczuciu stania oko w oko z przeciwnikiem po przeciwnych stronach kortu (nawet jeżeli tym przeciwnikiem jest twój najlepszy przyjaciel, którego przecież wielbisz całym sercem i kochasz ponad życie). Wie to każdy, kto kiedykolwiek trenował jakikolwiek sport indywidualny. I choć sporty zespołowe również mają swoje uroki, jednak to w sytuacjach 1:1 mamy okazję ostatecznie przetestować naszą siłę woli i odporność na presję. Jest to uczucie w pewnym sensie ekstremalne, niekiedy wręcz ekstatyczne, w którym ja zakochałam się równie szybko, jak w Ryanie Goslingu czy w muzyce folk. To narkotyk.

Sama trenuję tenisa ziemnego od około trzech lat, co – jak wiadomo ludziom z „branży” – nie jest wynikiem szczególnie imponującym. Zdarza mi się żałować, że nie zaczęłam wcześniej, ale nie dlatego, że w jakikolwiek sposób aspiruję, czy też chciałabym aspirować do zawodostwa. Skąd. Po prostu szkoda mi tych zmarnowanych lat, podczas których mogłabym już śmigać po korcie i doświadczać tej czystej przyjemności z gry, jakiej doświadczam teraz. Więc jeżeli ktokolwiek z was zastanawia się nad tenisem, albo wciąż się waha, aż do obłędu zadając sobie pytanie czy warto, odpowiem wam: warto.

W tenisie nie da się “zatrzymać”. Nie da się osiągnąć perfekcji. Nie da się dotrzeć do granicy doskonałości. Bo każda piłka może być jeszcze mocniejsza, jeszcze szybsza, albo jeszcze bardziej dokładna. Każda akcja lepiej przemyślana. Nauka gry w tenisa to niekończące się pasmo wyzwań – i bardzo dobrze. Tenis nie pozwala się rozleniwić. Nie pozwala osiąść na laurach. Nie. To właśnie dlatego sport ten jest zmorą ludzi ambitnych, ponieważ skonfrontowany z ambicjami bardzo szybko przeradza się w uzależnienie: przecież wciąż można coś ulepszyć, kogoś pokonać, coś poprawić, coś dopracować. Szybciej, mocniej, dokładniej, lepiej, podstępniej. Do przodu, do przodu, do przodu. I nigdy wstecz. Narkotyk.

(A poza tym spódniczki do tenisa są super).