Kierownik Zakładu Socjologii Nauki w Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Zajmuje się badaniem globalnych trendów w polityce wobec nauki oraz szkolnictwa wyższego, a także zarządzaniem instytucjami akademickimi. Nie wyobraża sobie życia bez futbolu, środowiska kibicowskiego i nie potrafi usiedzieć zbyt długo w jednym miejscu. Przed wami dr hab. Dominik Antonowicz!


Spod Kopca: Skąd w ogóle pomysł, żeby zająć się tak na poważnie socjologią?

Dr hab. Dominik Antonowicz: W nauce zakochałem się niespodziewanie, socjologia mnie pociągała ze względu na to, że jest formą ćwiczenia wyobraźni. Byłem studentem tego kierunku, choć nie należałem do grona prymusów, nie miałem najlepszych średnich, przynajmniej na początku. W ogóle to ja kończyłem IV Liceum Ogólnokształcące w Toruniu i byłem w klasie matematycznej, więc background mam zupełnie inny, ścisły, ale miałem taką fundamentalną ciekawość świata i mam nadzieję, że tak jest do tej pory.

To właśnie przeważyło?

Na pewno to w jakimś stopniu zaciągnęło mnie na socjologię. Jest to szereg kompletnie nieprawdopodobnych historii, które się później potoczyły, niezwykłych ludzi i sporo zbiegów okoliczności, które spowodowały, że zostałem na uczelni. Socjologowie to tacy ludzie, których cechuje brak pokory wobec otaczającego świata. Zawsze wpychają głowę między drzwi a framugę po to, żeby zobaczyć to, co już innych niekoniecznie by zainteresowało. Na socjologii toruńskiej, która wówczas mieściła się na końcu ulicy Mickiewicza 121, bardzo dobrze się odnalazłem. Myślę, że wiele zawdzięczam zarówno wykładowcom, jak koleżeństwu i atmosferze, która wówczas tam była.

No i z pewnością także swojemu uporowi.

Generalnie to, kim jestem w nauce zawdzięczam głównie innym ludziom, a to czego nie udało mi się zrobić, zawdzięczać mogę tylko sobie. Taki paradoks.

Ktoś szczególnie cię „wprowadzał”?

Początkowo był to profesor Włodzimierz Wincławski, kolega mojego dziadka, stał się taką osobą, na której dobrym zdaniu o mnie mi zależało.  Przede wszystkim szukałem własnych ścieżek naukowych, co poskutkowało tym, że szukałem dla siebie miejsca w różnych krajach i uczelniach. Warto może przypomnieć, że głównym obszarem moich badań jest nauka i szkolnictwo wyższe głównie dzięki temu, że poznałem prof. Piotr Hubnera. On zawsze pozostanie dla mnie mistrzem,  uosobieniem profesorskości, majestatu tej roli, nie obsługującym skrzynki mailowej, kochającym książki i wolność.

Teraz już masz ugruntowaną pozycję w środowisku akademickim. Studenci często bardzo dobrze cię kojarzą. Kiedy ta pozycja została tak na dobre ukształtowana?

Po studiach w Polsce trafiłem na Uniwersytet w Birmingham, żeby zrobić dodatkowe studia z zarządzania, co było możliwe tylko dzięki Stypendium Królowej,  której do końca życia będę wdzięczny za taką możliwość. Zobaczyłem życie akademickie na dobrej zachodniej uczelni i stwierdziłem, że uniwersytet to dobre miejsce do pracy w ogóle. Daje przestrzeń wolności, podmiotowości, to też był główny powód powrotu do Polski. Pierwotnie miałem jechać dalej do Brukseli, ale uznałem, że praca w instytucjach europejskich nie pasuje do mojego niepokornego charakteru.

Zapewne było coś takiego, co ten charakter dodatkowo kształtowało?

Wcześniej mocno poświęciłem się nauce angielskiego pracując jako woluntariusz  na campach w USA, zajmując się osobami niepełnosprawnymi, głównie mającymi problemy z agresją na tle seksualnym. Trudna szkoła życia, która mocno ukształtowała mnie jako człowieka.

Z II ligi do Premier League

Coś ci zostało z tego Birmingham, coś podpatrzyłeś, co teraz sam wykorzystujesz w swojej pracy?

Mentalność brytyjską. Uniwersytet był bardzo dobry, School of Public Policy, jedna z wiodących w tym obszarze w Anglii. Pracowałem w tym okresie przy okazji pracy magisterskiej dla Fabian Society – najstarszej organizacji pozarządowej, która realizowała wówczas program dla Tony’ego Blaira. Otarłem się o wielki świat, dało mi to olbrzymią radość, ale też poczucie własnej wartości. Poczułem się jak II-ligowy piłkarz, który nagle dostaje szansę zagrania w Premier League.

Tak czułem, że do tego dojdziemy!

Wprawdzie piłką i kibicami zacząłem się zajmować naukowo znacznie później, ale to zawsze była moja odskocznia od rzeczywistości badań nad nauką.  Ale co do Birmingham… to nie sposób pominąć Aston Villi. Grał tam jeden z moich ulubionych piłkarzy – Olof Mellberg, naprawdę przyzwoity obrońca.  W tym okresie debiutował także inny wielki gracz, Peter Crouch, który był wielki przede wszystkim wzrostem, a także Paul Merson, który schodził ze sceny w towarzystwie problemów z wódką…Cała plejada barwnych postaci, ostatnie lata wielkiej Aston Villi. Pierwsze doświadczenia z Premier League, wyjazd do Leeds z Liverpoolem, z którym zawsze sympatyzowałem, ale w tą Aston Villę wgryzłem się najbardziej. Zobaczyłem jak istotny wymiar ma futbol jako rozrywka, szczególnie dla klasy robotniczej. Jak bardzo integruje poszczególne grupy społeczne, szczególnie kiedy przychodziły lokalne derby.

Musiało się dziać. Nie boli cię trochę, że teraz Aston Villa jest w niższej klasie rozgrywkowej?

Bardzo mnie boli. Jeszcze bardziej fakt, iż Aston Villa trenuje Steve Bruce, ale najgorsze jest to, że to jest wielki klub z przepłaconymi zawodnikami. Nie da się tego oglądać, zęby bolą.

Mówiłeś, że futbolem zacząłeś się zajmować później. Praca doktorska była zatem na inny temat?

Cały czas zajmuje się polityką publiczną i zarządzaniem w obszarze nauki i szkolnictwa wyższego, ale medialnie najczęściej wypływają prace na temat kibiców.  Sportem „wykupiłem” sobie spokój w działalności, która jest moją flagową. Jestem klasycznym badaczem, staram się publikować głównie w globalnym języku nauki – po angielsku, dlatego też lokalnie prace z mojej dziedziny nie są popularne i medialne. Daje mi to duży komfort badań.

W takim razie może powiesz coś więcej o głównym obszarze twoich zainteresowań?

Zajmuje się nauką i uniwersytetami jako organizacjami. Uniwersytety fascynują mnie podobnie jak kluby piłkarskie. W tym kontekście warto powrócić do Birmingham, do bijącego serca industrialnej rewolucji, wielkich fortun, których właściciele postanowili wesprzeć finansowo lokalny uniwersytet, w kontrze do snobistycznych Oxford i Cambridge. Działo się to w wielu miastach XIX-wiecznej Anglii, w której powstało wówczas kilka uniwersytetów, część z nich naprawdę bardzo dobrych. Wróciłem jednak do Torunia, bowiem była możliwość pracy na uczelni, choć wraz z nią mizerne wówczas pensje na polskim uniwersytecie. Nawet umówienie się z dziewczyną na piwo było sporym wysiłkiem finansowym.

Biedni studenci mogą się przerazić czytając to!

Budżet ograniczał liczbę randek, może i dobrze. W Polsce momentem przełomowym były stypendia Fundacji na rzecz Nauki Polskiej, dzięki którym mogłem zostać naukowcem, normalnie żyć, pracować i zajmować się moimi badaniami. Później było bardzo prestiżowe stypendium FNP Kolumb, które pozwoliło mi pojechać do CHEPS (Center of Higher Education Policy Studies), najlepszego ośrodka zajmującego się szkolnictwem wyższym w Europie W małym holenderskim miasteczku  Enschede, który stał się moim nowym domem.

Kolejna sympatia klubowa – FC Twente, prawda?

Wielki czas dla tego klubu w tamtym momencie. Naprawdę mieli niezłą piłkarsko ekipę, mocno się rozwijali, takie przeciwieństwo obecnej Aston Villi.

Czyli doszliśmy do wątku holenderskiego…

Uniwersytet w Twente to mała, ale dobra uczelnia. Na przykład prof. Pałys, obecny rektor UW robił tam doktorat, ja z kolei postdoca. Ciekawy region ludzi skromnych, konserwatywnych i pragmatycznych, zupełnie odmienny od tego, czego się spodziewałem. Kolejny kraj na mojej naukowej drodze, znowu kraj protestancki, niestety znowu z kiepskim jedzeniem i pogodą.

Życie naukowca na stypendium nie jest usłane różami, w pracy oczywiście bezkompromisowe wykorzystanie każdej godziny, ale jednak po pracy też trzeba coś robić. Enschede ofertą kulturalną nie rozpieszcza, dlatego szybko trafiłem do lokalnego klubu bokserskiego, żeby wieczorami nie siedzieć bezczynnie przed telewizorem. Boksowałem z miejscowymi kibicami, którzy mnie szybko włączyli we wspólne kibicowskie wyjazdy. Znowu spotkałem ciekawych ludzi, dużo wspólnych kibicowskich przygód, a że FC Twente było na fali to radość było jeszcze większa.

Enschede to przede wszystkim ciężka mrówcza praca, przekonałem się dlaczego mój ośrodek – CHEPS nieprzypadkowo należy do najlepszych w Europie. Postawił mi trudne warunki, harowałem jak wół. W rok zrobiłem taki postęp, jak w Polsce przez 5 lat. Stałem się częścią instytucji rozpoznawanej i szanowanej globalnie, miałem szansę pracy z ludźmi najlepszymi w mojej dziedzinie. Dużo się uczyłem, jeszcze więcej podróżowałem, zrozumiałem, że uczelnia to dla mnie dobre miejsce, bo wciąż stawia mi wyzwania.  Ale nie samą pracą żyje człowiek, więc wróćmy do futbolu, żeby było ciekawiej! (uśmiech)

No chyba tego nie unikniemy.

FC Twente, klub skromny jak region, który reprezentuje. Nie gra żaden znany zawodnik celebryta, ale team mają solidny i ambitny.  Wówczas napastnikiem był Blaise Nkufo, czarnoskóry Szwajcar. Nigdzie kariery nie zrobił, ale w Twente był wybitnym strzelcem, pozostał ikoną tego klubu. W przeciwieństwie do wielu, potrafił się mądrze ustawić zamiast głupio biegać. Jak tam byłem, to ekipa z Enschede zajęła drugie miejsce w lidze, po play-offach z Ajaxem, absolutnie epickich. Nikt się nie spodziewał, że Twente będzie walczyć o takie laury. Wszyscy byli zaskoczeni, zwłaszcza władze klubu, które rozpoczęły remont stadionu i decydujący mecz Twente musiało grać na jakimś klepowisku w Emmen, przeszło 100 km od Enschede. W pierwszym meczu o awans do eliminacji LM (czyli o 2 miejsce w Eredivisie) do przerwy Twente przegrywało 0:1, ale w drugiej połowie Nkufo strzelił dwie bramki zapewniając nam zwycięstwo. Radość ogromna, szaleństwo na stadionie i poza nim, nikt nad niczym nie panował. Mieszkańcy Emmen chyba do dziś mają traumę po tym meczu. Rewanż na Ajax Arenie zakończył się zwycięskim remisem 0:0 i niebywała wręcz radość małej społeczność, feta trwała do rana. Socjologicznie niezwykłe doświadczenie.

Życie naukowca jest pełne ryzyka

Zakotwiczyłeś w Collegium Minus. Wspominałeś w zakulisowych rozmowach, że budynek jest nieco przestarzały. Jestem jednak pewien, że ma swój niepodrabialny klimat.

Niewątpliwie jest to budynek z duszą. Niebanalny.  To środek miasta, piękna starówka, fontanna tuż obok, a więc fantastyczna lokalizacja, szczególnie latem. Bardzo to lubię. Budynek jest dość specyficzny. Czuje się klimat filmu „Vabank”, jeśli szukać odwołania do kina, lata trzydzieste, modernizm, dawna siedziba banku. Jeśli szukać inspiracji, to życie naukowca jest właśnie takie pełne ryzyka. Dużo się aplikuje, sporo się publikuje, ale nie zawsze się wygrywa, dlatego trzeba umieć przyjmować i żyć z niepowodzeniami, negatywnymi recenzjami, naukową krytyką.  Nie ma ryzyka – nie ma zabawy.

No, ale jednak trochę chciałbyś podążać za nowoczesnością. Jakieś przeniesienie, może do Collegium Humanisticum by cię satysfakcjonowało?

Lubię atmosferę campusową, dlatego przeniesienie na campus bielański przyjąłbym z radością.  Budynek – budynkiem, ale uniwersytet to przede wszystkim ludzie. Nowoczesność przejawia się otwartością myślenia, otwartością na drugiego człowieka, otwartością na poznawanie świata, o którym prawda często okazuje się być zupełnie inna niż nasze pierwotne wyobrażenia. Na razie nie myślę o tym, żeby się przeprowadzać, ale życie na uczelni to nieustające szukanie wyzwań.

Regularnie prowadzisz zajęcia ze studentami. Czy miałeś kiedyś taki moment, że miałeś tego wszystkiego dość? Stwierdziłeś, „nie no, oni mnie w ogóle nie słuchają” lub też po prostu zdarzył się taki dzień, że kompletnie nic nie wychodziło?

Taki dzień, kiedy chcę coś konkretnego przekazać, a widzę, że nikt nic nie rozumie. Wtedy wiem, że coś ze mną jest nie tak. Albo lektury lub też sposób przekazania są niewłaściwie dobrane. Wracam wtedy bardzo zły na siebie z poczuciem, iż nie udało mi się przekazać tego, co chciałem. Czasami coś nie idzie.  Mowa tu o pojedynczych zajęciach, kombinacji dnia, lektur, mojego zaangażowania itd.

Nie masz nigdy pretensji do słuchających, zawsze do siebie?

Nie. Jeśli nie słuchają, to znaczy, że nudno mówię. Są ludzie, którzy trafiają na studia z przypadku, ale z takimi też trzeba umieć żyć. Trudniej ich zaciekawić, ale to, że ktoś nie słucha i nie jest zainteresowany – świadczy źle o mnie, o moim sposobie prowadzenia zajęć. Zawsze trzeba się dostosować do słuchaczy. Nie wszyscy muszą być tym bardzo zainteresowani, ale jak nie ma tego w ogóle, to trzeba się zastanowić co jest nie tak. Ja jestem samokrytyczny. Staram się wynosić coś z każdych zajęć.

Jak zaliczyć Modern Sport?

Prowadzisz m.in. zajęcia o tematyce sportowej. Sam uczestniczyłem w wykładzie pt. „Modern Sport”. Czy to jest tak, że ten temat cieszy się większym zainteresowaniem studentów?

Powiedzmy, że tak, ale ja chciałem mieć tych dobrych studentów, więc kurs jest po angielsku. Taka była idea, nie chciałem ludzi, którzy przyszli tam tylko po zaliczenie, wpis za udział w otwartym wykładzie.  Wolę ludzi zdeterminowanych, a to jest taki weryfikator-eliminator. Dla mnie angielski jest pierwszym językiem w pracy. Mam z tego sporą radość i satysfakcję. Dzięki m.in. studentom spoza Polski tworzy się fajny klimat, mieszankę wybuchową. Turcy, Niemcy, Francuzi, różne doświadczenia, różne spojrzenie na sport. Ściągam ludzi zainteresowanych sportem, ale też różniących się od siebie. Jak już mówimy o „Modern Sporcie” to przyciąga on zarówno inżynierów, jak i filologów, niekiedy z kilkunastu krajów. Zmusza się ich do dyskusji, co w przypadku kibiców tureckich klubów jest dość trudne, ale daje sporą radość. Łączenie przyjemności z pożytecznym.

Teraz będzie trochę prywaty, ale trudno. Jak zdawałem u ciebie egzamin z „Modern Sportu”, który był w formie testowej, to przyznam się szczerze, że miałem kilka momentów, gdzie szeroko się uśmiechnąłem. Wszystko przez to, że w pytaniach z tematyką zajęciową zamieszczałeś zazwyczaj poprawną odpowiedź i trzech np. żużlowców jeżdżących w Toruniu. Chyba również miałeś fun przy układaniu?

(uśmiech) Tak! Jest to taki element sprawdzający, czy studenci „strzelają” na testach. Wszystko przez to, że jak studenci nie znają odpowiedzi – to działają na zasadzie skojarzeń. Gdzieś tam zobaczą znane nazwisko, to coś im ono mówi. W ten sposób można łatwo sprowokować do błędnej odpowiedzi kogoś, kto się nie nauczył. Ogólnie egzaminowanie jest najgorsze w pracy akademickiej. Nie lubię tego robić. Sprawdzanie wiedzy to po prostu jest dla mnie biurokratyczną pracą. Staram się to sobie umilać jak mogę, odrobina poczucia humoru nikogo nie zabije.

Dużo osób zaznacza np. żużlowców?

Nieee…. jednak na zajęcia przychodzą studenci i studentki, którzy interesują się sportem i mają już jakąś podstawową wiedzę.

To teraz z drugiej strony. Miałeś takie zajęcia, z których jesteś tak po prostu dumny?

Miałem kiedyś zajęcia o zarządzaniu, bo to moja specjalizacja, zarządzanie publiczne. Miałem bardzo dobrych studentów, a cykl był w języku angielskim. Chciałbym kiedyś do tego wrócić. Język jest tym weryfikatorem, który przyciąga ludzi zdeterminowanych i mających pewien potencjał za sobą. Może w przyszłości uczelnia będzie bardziej umiędzynarodowiona i kurs powróci, także ze studentami spoza Europy. Shopping English nie starczy, aby studiować złożone zagadnienia, w tym sensie „Modern Sport” jest łatwiejszy, bo to wykład ogólnouniwersytecki.

Jaką miałeś minę, gdy zobaczyłeś siebie na przystanku autobusowym, a konkretnie na banerze, reklamującym UMK? Pamiętam, że nawet chwaliłeś się na Facebooku z komentarzem „Człowiek całe życie czeka na autobus”.

Tak jest (uśmiech). Jestem przyzwyczajony do popularności mojego rodzeństwa, ale nie własnej. Moja siostra jest aktorką, mój brat pracuje w telewizji, w radio i to raczej oni są popularni. Cieszyłem się, że gdzieś ta popularność pozostaje obok mnie, a ja mam swobodę działania.  Na początku czułem się zakłopotany i myślę, że to zakłopotanie towarzyszyło mi w pewnym stopniu do końca. Oczywiście to bardzo miłe, że UMK postanowił się promować przez moją osobę. Było to niezwykle nobilitujące, ale jednocześnie dość krępujące.  U podróżnych wzbudzało to raczej pozytywne emocje i to jest najważniejsze.

Derby przeszłe i przyszłe

Z tego co wiem, to w swoich naukowych podróżach wybierałeś się na bardzo „ostre” derby piłkarskie. Muszę przyznać, że to chyba jeden z najbardziej oryginalnych kierunków wśród toruńskich naukowców.

Lubię klimat derbów, są one fascynujące z socjologicznego punktu widzenia dlatego, że racjonalny świat ulega zawieszeniu. Emocje są ogromne, na światło dzienne wychodzą najgłębsze podziały i uprzedzenia.  Podczas derbów świat jest czarno-biały. Miałem okazję być na najgorętszych spotkaniach w Holandii,  derbach Rzymu, czyli Lazio – Roma, derby Moskwy, a więc Spartak – CSKA oraz chociażby nieszczęśliwe dla mnie starcie Aston Villi z Birmingham FC. Derby czy też klasyki to unikalna sytuacja, bo chodzi w nich nie tylko o sportową rywalizację. Żyjemy w świecie, w którym ludzie tonują okazywanie emocji, czy to radość, czy też smutek. W przypadku tych meczów jest zupełnie inaczej, eksplozja radości przeplatana jest ogromnym smutkiem. Gdy mam sposobność, zawsze staram się odwiedzać spotkania derbowe czy klasyki.

Masz teraz jakieś konkretne cele?

Koszykarskie derby Belgradu, zdecydowanie priorytet numer jeden. Wyzwalają niebywałe emocje, a do tego klimat Bałkanów potęguje emocje. Ja profesjonalnie zajmuję się polityką naukową wobec szkolnictwa wyższego.  Kibice to moje naukowe hobby, staram się robić dobre empiryczne badania. Bez presji z czystej ciekawości poznawczej. Teraz na przykład zaczynamy temat feminizacji trybun. W niedzielę robiliśmy wstępne mapowanie, takie rozeznanie na meczu Lechia – Zagłębie. To jest duże badanie, szalenie skomplikowane metodologicznie. Śledzenie meczów o podwyższonym ładunku emocjonalnym to moje hobby, ale badania kibiców to zupełnie inna sprawa, wymagają systematyczności, rygorystycznego przestrzegania procedur metodologicznych i dystansu poznawczego. Kibiców badamy w zespołach kilkuosobowych, wszystko jest super profesjonalne. Nie zmienia to faktu, że gdy podróżuję po świecie jako badacz szkolnictwa wyższego, to staram się zawsze korzystać z okazji i wbijać na mecze.

Mówi się, że najgorętsze derby w Europie to starcie na Korsyce. Ajaccio kontra Bastia. Nie ciągnie cię, żeby tam się wybrać?

Bardzo mocno. Mam znajomego, który twierdzi, że załatwi bilety. Trzeba jednak stopniować napięcie. Społecznie jednak jest to niesamowicie ciekawe. Dwa wrogie młyny w ramach jednego klubu, cały szereg zjawisk, które nie występują nigdzie indziej w Europie. Stopniuję sobie to wszystko. Jest kilka takich meczów, które są na mojej liście.

To może Stambuł jest takim miejscem?

Zdecydowanie, ale niestety nie udało mi się tego zrobić na starym stadionie Besiktasu. Byłem w środku, ale poza sezonem, a to nie to samo.

W trakcie wykładu „Modern Sport” jednym z twoich tematów była tragedia Hillsborough. Jako sympatykowi Liverpoolu było ci ciężko o tym mówić czy z drugiej strony czułeś pewien obowiązek?

Trudno, bo jest to straszna tragedia. Ilustrowaliśmy to zdjęciami, analizowaliśmy przyczyny, ale także jak prasa, media nazwijmy to „głównego nurtu” łącznie z rządem – kłamały przez lata, obwiniając kibiców o błędy organizacyjne. Śledztwo w sprawie tragedii Hillsborough zostało sfałszowane, ale prawdę udało się dowieść dopiero po latach. Jest to niewdzięczne, gdyż mamy do czynienia z lekcją o ludzkich tragediach. Wolałbym mówić o czymś bardziej optymistycznym, ale jednak zrozumienie znaczenia tej tragedii dla współczesnego sportu jest niezwykle istotne. Nie są to łatwe rzeczy, ale też życie dookoła nas nie jest łatwe. Trzeba umieć się z tym zmierzyć. Jedną sprawą jest sam dramat, a drugą to, czego ci ludzie doświadczyli ze strony rządu, zwłaszcza Margaret Thatcher i brukowców typu „The Sun”.

Na portalach społecznościowych natrafiłem na taką akcję „Wykopmy politykę ze stadionów”. Czy uważasz, że w dzisiejszych czasach jest to możliwe? To już nawet nie chodzi o różnego rodzaju derby, gdzie często ścierają się konkretne opcje polityczne, ale nawet patrząc na polskie realia, gdzie polityka atakuje nas ze wszystkich stron. Realne czy mission impossible?

Zupełnie bez polityki to chyba się nie uda, dowodem chociażby finał Pucharu Hiszpanii, Barcelona z Bilbao i gwizdy podczas hymnu hiszpańskiego, które zmusiły Króla do opuszczenia stadionu itd. Natomiast bez polityków sport byłby lepszy. W większości politycy są kibicami sukcesu, pojawiają się gdy są medale i media. Oczywiście, jak są kibicami, to są nimi zawsze, ale jak traktują sport jako trampolinę do własnej kariery czy też sposób na ściągnięcie uwagi mediów, to niszczą sport.  Natomiast to, co angażuje masy ludzi, wielkie emocje, to zawsze ma gdzieś tam jakiś podtekst polityczny. Derby Glasgow, starcia w Londynie, mecze Barcelony z Realem Madryt. Zawsze znajdziemy tam kontekst polityczny.

Czyli rozumiem, że nie jesteś zwolennikiem prezydenta Andrzeja Dudy, który wchodzi do szatni Legii po meczu ze Sportingiem Lizbona w Lidze Mistrzów?

Takie zachowanie jest karygodne, lans na poziomie gimbazy. Miejsce polityków jest zupełnie gdzie indziej. Oczywiście nie odmawiam im prawa bycia na stadionie. Kibicem się jest, a politykiem się bywa. Prezydent Andrzej Duda jest z Krakowa i komukolwiek kibicował w dzieciństwie, to chyba nie była to Legia.

Muszę cię zapytać jako wieloletniego kibica Get Well Toruń. Czy w tym roku toruński żużel doczeka się play-offów?

Jestem Apatorowcem od dawien dawna. Jako kibic zawsze myślę irracjonalnie, tak jak wszyscy i wierzę, że to będzie pierwsza czwórka, a tam zaskoczą, bo mamy wtedy do czynienia z zupełnie inną rozgrywką. Jacek Gajewski będzie miał trudne zadanie. Sam nie wiem, kogo bym wybrał. Mamy drużynę z potencjałem, juniorzy będą się rozwijać, miejmy nadzieję, że ominą ich kontuzje. Igor Kopeć-Sobczyński, Norbert Krakowiak, a szczególnie Daniel Kaczmarek pokazuje, iż potrafi się ścigać. Juniorami wygrywa się mecze. Wierzę w play-offy, ale gdybym miał postawić swoje pieniądze, to byłoby to piąte miejsce. W żużlu w dużej mierze decydują kontuzje. Pytanie też, jak będzie się spisywać nowa Motoarena.

Gdyby Dominik Antonowicz nie pracował na uczelni, byłby…?

Hmm… trudne pytanie.

Nikt nie mówił, że będzie łatwo. Czyżby w końcu udało mi się ciebie zagiąć?

Rzeczywiście (uśmiech). Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zależy na jakim etapie podjąłbym decyzję. Myślę, że pracowałbym w jakiej firmie wizerunkowo-komunikacyjnej. To mnie jakoś tam fascynowało, miałem taki pomysł na siebie. Rynek był jednak wówczas zbyt mały, żeby to zrobić. A może zostałbym misjonarzem? Pracownikiem organizacji charytatywnej niosącym pomoc ludziom w krajach bardzo ubogich. Jestem człowiekiem czynu, lubię wyzwania. Może nawet zbyt bardzo. Uniwersytet pozwala mi uciec od rutyny. Na pewno nie odnalazłbym się w takich rutynowych organizacjach, mocno zhierarchizowanych, mam dość nonszalancki stosunek do wszelkiej maści hierarchii.

Czyli odpada praca w biurze od 8 do 16, np. w księgowości?

Myślę, że nie jest ona dla mnie. Również dlatego, iż nie jestem nadmiernie dokładny. Spowodowałoby to katastrofę dla wszystkich dookoła. Mam jakieś tam zalety, ale też jestem świadom wad i brak dokładności do nich z pewnością należy. W programie żużlowym na 15 biegów rozemocjonowany mylę się przynajmniej ze trzy razy. W urzędzie czułbym się stłamszony. Dobrze się czuję w zadaniach kreatywnych, które czekają mnie w pracy badacza. Bycie wykładowcą narzuca pewne ramy, syllabusy, ustalanie lektur itd., ale każdy student wymaga indywidualnego podejścia. Naprawdę realizuję się jako badacz, mogę tym w pełni odetchnąć, zmienianie świat na lepsze daje mi dużo radości.

Rozmawiał Konrad Marzec

[Fot. Andrzej Romański]