Z ideą metamorfoz zaznajomiony jest każdy, kto kiedykolwiek odważył się oglądać Disney Channel przez dłużej niż dwie godziny, a także każdy, komu w latach wczesnego dzieciństwa opowiadano bajkę o brzydkim kaczątku czy kopciuszku. Motyw ten pojawia się w niezliczenie wielu filmach, książkach, komiksach i innych popkulturowych produktach, by podać przykład obydwu części Mean Girls, One Day, czy choćby Rachel Berry z Glee. Słowo metamorfoza ma na ogół wydźwięk pozytywny. Kojarzy nam się ze zmianą na lepsze, poprawą, świeżością, początkiem czegoś nowego. Tak, jako i w brzydkim kaczątku.

Z biologicznego punktu widzenia, wakacje wydają się najlepszym momentem, na dokonanie w swoim życiu radykalnych zmian. Nie tylko dlatego, że urlop sprzyja szaleństwu, ale i dlatego, że przygotowujemy się psychicznie na nadejście kolejnego roku pracy i mamy nadzieję, że rok ten będzie lepszy od poprzedniego. Chcemy wejść w niego z nową energią, na czysto, pragniemy „białej kartki”. To dlatego przefarbowujemy włosy, przechodzimy na dietę, zapisujemy się na kurs tańca albo wymieniamy garderobę. I o ile przyznaję otwarcie, że nie jestem fanką operacji plastycznych, botoksów i innych cuda-wianków, o tyle mniej ekstremalne formy dokonywania zmian w swoim życiu zyskują sobie moje całkowite poparcie. Bo cóż – może warto strzelić sobie niebieskie pasemko, albo zrobić trzecią dziurkę w uchu, jeżeli dzięki temu poczujemy się pewniejsi siebie, szczęśliwsi bądź silniejsi. Jestem na tak.

Sama uczyniłam z „wakacyjnej metamorfozy” swoją rokroczną tradycję i za każdym razem czekam na nią z równym podekscytowaniem (nie, ani razu nie zrobiłam tatuażu. Jeszcze). W zeszłym roku zmieniłam kolor włosów. W te wakacje postanowiłam pozbyć się 2/3 ich długości, gdyż nagle zapragnęłam wyglądać jak Daisy Buchanan z Wielkiego Gatby’ego (o tym, że miały być frywolne lata dwudzieste, a zamiast tego wyglądam, jakbym dochodziła do siebie po ciężkiej chemioterapii, nie będę się rozwodzić. Może innym razem). Tak czy owak, zmiana zawsze działa na mnie trzeźwiąco, podobnie jak na większość znanych mi ludzi. Nie dalej jak dwa tygodnie temu rozmawiałam na ten temat z jednym z moich nielicznych przyjaciół. „Dlaczego zawsze to robisz?”, zapytał, gdy już przetłumaczyłam mu, że nie, nie chorowałam na nowotwór i nie, nikt nie leczył mnie agresywnymi chemikaliami. „Ponieważ to uwielbiam. Mam wrażenie, jakbym trochę stawała się innym człowiekiem. Z czystym kontem, rozumiesz. To rewelacyjne”. Zapytał, dlaczego w takim razie nie zmieniam wyglądu co tydzień, albo co miesiąc, skoro tak strasznie to lubię. Bo nie można co tydzień stawać się kimś innym. Nawet co miesiąc. Bez przesady. To byłoby niezdrowe. Zapomniałabym, kim jestem. „Nie zapominasz, gdy robisz to raz na rok? Co wakacje?”. „Nie. Wręcz przeciwnie. Dzięki temu sobie przypominam. To jest jak wake-up call. Można sobie uświadomić, że to kim jesteś nie jest tożsame z tym, jak wyglądasz. Na pewno nie w takim stopniu, w jakim bezustannie nam się wmawia, że jest”. O to właśnie chodzi. Sam motyw metamorfozy wydaje się na pierwszy rzut oka strasznie trywialny i płytki, dopóki nie zdamy sobie sprawy, że istnieje coś, co wyróżnia go na tle innych. Mianowicie fakt, że metamorfoza nie jest przyczyną, ani nie jest skutkiem – jest jednym i drugim. Jednocześnie trudno rozpatrywać ją tylko i wyłącznie na gruncie fizycznym, bo każdy wystarczająco spostrzegawczy człowiek łatwo dostrzeże rozmaite psychologiczne subtelności, które się z nią wiążą. W prawdzie żaden ze mnie psychoanalityk, ale nie jestem także ślepa. „Jakby to Owid ułożył, w sekretach płci obeznany: ulotne metamorfozy – nieustające przemiany„, by zacytować świętej pamięci Jacka Kaczmarskiego, którego to otaczam boską niemal czcią.

Jest takie powiedzenie (a może mówi tak tylko moja matka?), że kiedy kobieta chce zmienić coś w swoim życiu, zmienia fryzurę albo faceta. Choć sama jestem nieznośnie stała w uczuciach, z tą drugą części trudno mi się nie zgodzić. W dzisiejszych czasach, które gloryfikują powierzchowność i wynoszą walory fizyczne na podniebny piedestał, nauczyliśmy się bardzo przywiązywać do tego, co widzimy w lustrze. Patrzymy na swoje odbicie i myślimy: „to ja”, zamiast myśleć: „tak wyglądam”. Niekiedy potrzebujemy fizycznej zmiany, jako impulsu do dokonania zmian na zupełnie innym, głębszym poziomie. Dlatego metamorfozom mówię tak. Ponieważ od czasu do czasu są nam potrzebne. W wielu badaniach udowadniano, że nasze zachowanie i samopostrzeganie jest silnie związane z tym, jak się prezentujemy, w co jesteśmy ubrani, jak „ucharakteryzowani”. Prawie wszyscy aktorzy przyznają, że ubranie kostiumu pomaga im wejść w rolę. Na tej samej zasadzie obcięcie włosów na chłopczycę dodaje mi pewności siebie i wewnętrznego spokoju, podczas gdy długie, kręcące się włosy sprawiały, że czułam się wrażliwsza. Jedno i drugie jest okay, ale możliwości jest jeszcze więcej. Korzystajmy z nich, eksperymentujmy. (Choć jeśli o mnie chodzi, raczej nie zrobię tatuażu). Jestem na tak.

Jako że nie obędzie się bez nawiązania muzycznego,  załączam klip z piosenką „A change will do you good”, niezawodnej Sheryl Crow (swoją drogą, istnieje też cover serialowy wspomnianego wcześniej Glee, który również polecam, choć w felietonie pozwolę sobie trzymać się oryginału).