– Kocham cię.

– Wiem.

– Odpowiedziałaś jak Han Solo do księżniczki Lei w Imperium kontratakuje.

– W czym???

– W Gwiezdnych wojnach. Taki film.

– Aa, nie oglądałam.

– Odwołuję tamto na początku.

Jak myślicie, ile razy taki dialog jak powyżej miał miejsce w rzeczywistości? Dla prawdziwego fana (lub fanki, oczywiście) Gwiezdnych wojen świadomość, że ich ukochana osoba nigdy nie widziała żadnej części ich ukochanej sagi może być na tyle bolesna, że można zacząć się zastanawiać nad kolejnością życiowych priorytetów. I ewentualnym wysłaniem swojej drugiej połówki do jamy Sarlacca, przerobieniem na karmę dla banth, zamrożeniem w karbonicie lub zafundowaniem innego typu mało ciekawego losu. Może najbardziej klasycznie – wystarczy powiedzieć Zawiodłeś mnie ostatni raz, admirale, i…

No okej, nie przesadzajmy. Można z tym żyć. Z tym, czyli nieznajomością Star Wars, filmowej sagi George’a Lucasa, rozgrywającej się dawno, dawno temu w odległej galaktyce. Ja na ten przykład zupełnie nie ogarniam, o co chodzi w Grze o tron. Nie widziałem ani nie czytałem wszystkich części Władcy Pierścieni J. R. R. Tolkiena znudziły mnie pierwsze dwa filmy i ugrzęzłem gdzieś w drugim tomie. I żyję – czyli pewnie można żyć też bez znajomości Gwiezdnych wojen. Ale – po co?

Jak zapewne większość fanów gwiezdnej sagi, zostałem nim jako bardzo mały szkrab. Mniejszy niż ten, który na planecie pustyń stał się gwiazdą kosmicznej „Formuły 1” (a potem przywdział najsłynniejszą maskę w historii kina). Co było bezpośrednią przyczyną? Nie pamiętam już dokładnie, ale… na pewno nie był to film! W 1997 roku, w dwudziestą rocznicę premiery pierwszej (czyli czwartej) części sagi, Nowa nadzieja, reżyser George Lucas przygotował na ekrany kin specjalną edycję „starej”, a wówczas jedynej trylogii. W nowej wersji poprawiono obraz i dźwięk oraz dodano kilka zupełnie nowych ujęć. W tej chwili chyba tylko najzagorzalsi fani pamiętają, jak wyglądały stare-stare Gwiezdne wojny. Nowa Nowa nadzieja trafiła na ekrany kin w USA 31 stycznia 1997 roku, w Polsce – 21 marca 1997 roku, mniej więcej tydzień po tym, zanim na amerykańskie afisze weszła ostatnia część starej trylogii, Powrót Jedi. No cóż, wszystko fajnie, z tym że oczywiście się na te kinowe wersje nie załapałem. Jakoś tak wyszło.

Ale nie znaczy to, że to ogromnej wagi wydarzenie, jakim był powrót Star Wars na ekrany, mnie ominęło. Dotknęło mnie bowiem pośrednio. Połowa lat 90. to zupełnie nowa era w marketingu – i do Polski dotarła ulubiona przez wszystkich jego forma, czyli marketing spożywczy. Dystrybutorzy filmów szybko poczuli pismo nosem, i w co drugim produkcie spożywczym na półce sklepowym można było znaleźć gadżet promujący jakiś obraz. Oczywiście, nie mogło się obyć bez stworzonych wręcz ku temu celowi Gwiezdnych wojen (jak wiadomo, Lucas zbudował swoje – nomen omen – imperium nie na wyświetleniach kinowych, ale na… zabawkach). Przykładowo, do paczek chipsów Frito-Lay (czyli Lay’s, Ruffles i Cheetos), a także, o czym już mało kto pamięta, wedlowskich ciastek Delicje (!) trafiły plastikowe żetony o wdzięcznej nazwie Tazo, z kadrami z odnowionej trylogii. Pamiętam doskonale pierwszy – nr 22, z Lando Calrissianem… Charakteryzowały się pewnym bajerem – na brzegach miały wycięte malutkie rowki, którymi można było łączyć żetony ze sobą. Zbuduj swoją galaktykę – zachęcały reklamy w telewizji, więc się budowało… Ale bardziej ciekawił mnie w sumie album do zbierania żetonów – można było umieszczać je w foliowej koszulce, a wszystko to okraszone krótkim streszczeniem fabuły Nowej nadziei, Imperium kontratakuje i Powrotu Jedi.

W ten sposób mogłem poznawać Gwiezdne wojny. Przydawał się też album z naklejkami firmy Panini – kadry z trylogii plus streszczenie filmu. O Star Wars nie pozwalały także zapomnieć m.in. naklejki z bohaterami z gumy do żucia Fritt, puszki Pepsi z Darthem Vadererem i rozmaite zabawki. Na klocki Lego z Gwiezdnych wojen przyjść miał dopiero czas, ale plastikowy szturmowiec, pilot TIE Fightera i Sullustianin Nien Nunb (stworek, który leci z Lando Calrissianem Sokołem Millenium w Powrocie Jedi) były moimi ulubionymi zabawkami.

W końcu jednak doczekałem się – zobaczyłem filmy. Z wypożyczonych z kruszwickiej wypożyczalni na Kolegiackiej kaset VHS, nie najlepszej zapewne jakości. Ale nie było jeszcze wtedy internetów i to musiało wystarczyć. I tak wrażenie było prawdziwie kosmiczne. Nareszcie przygody, które się znało już w sumie na pamięć dzięki tym wszystkim gadżetom, można było zobaczyć na ekranie – do tej pory zdany byłem na układanie własnych historii w wyobraźni. Fantastyczne pościgi statków kosmicznych, na czele z wymiatającą „kupą złomu” która doleciała na Kessel poniżej 12 parseków. Kto nie starał się zbudować z Lego Sokoła Millennium? Bo oczywiście na oryginalny model stać nikogo nie było… Odlotowe kostiumy – który dzieciak lat 90. nie marzył o pancerzu łowcy nagród Boby Fetta? Albo przynajmniej szturmowca… W dzieciństwie fascynowałem się zakonami rycerskimi – a tu pojawiają się rycerze Jedi, którzy wszystkie średniowieczne zakute łby z kapturami zjadają na śniadanie, bo znają wschodnie sztuki walki i w przeciwieństwie do tamtych naprawdę wierzą w to, co mówią – i robią, to co mówią. A to, jak bardzo mądrze mówili, mogłem zrozumieć znacznie później. Emocjonujące walki na miecze świetlne – oddalibyśmy wszystko za taką broń, niestety musiały wystarczyć zapalone w nocy latarki i wyobraźnia… No, a Ewoki, misie jak z bajki, byłyby wymarzonymi przytulankami. Skoro już o bajkach mowa – to kiedy pojawiły się Gwiezdne wojny, wszystkie inne baśnie przestały być potrzebne. Walka dobra ze złem, w której przyjaźń i miłość zawsze wygrywają, a nawet najgorszy drań może odnaleźć odkupienie – archetyp jak cholera, ale czy tak właśnie nie działają baśnie?

Dwa lata później wreszcie zobaczyłem Gwiezdne wojny na ekranie dużym. Po kilkunastu latach od Powrotu Jedi pojawiła się w kinach pierwsza część „nowej”, czyli poprzedzającej wydarzenia z udziałem Luke’a, Lei i Hana trylogii. Mroczne widmo nie uważane jest teraz przez fanów za dzieło na miarę filmów z lat 70. i 80., ale wówczas wzbudziła powszechną euforię. Znów odżyła miłość do tej najpiękniejszej kinowej baśni. Kiedy oglądałem w 2005 roku na ekranie zakończenie Zemsty Sithów, trzeciej części „nowej trylogii”,miałem łzy w oczach. Jak to, już koniec? To wszystko? Nie będzie więcej czekania, co też jeszcze wymyślą? Odebrałem to trochę jako symboliczny koniec dzieciństwa, koniec świata bajek. Smutek był naturalny, bo nie ma nic smutniejszego, niż uświadomić sobie, że najpiękniejszy moment życia już za nami.

Na szczęście los sprawił, że już jutro moje dzieciństwo powróci. Star Wars zostały sprzedane Disneyowi, który wpadł na oczywistość, że gwiezdna saga jest tak dobrym interesem, że warto jeszcze raz pokryć złotodajną kurę. Świat oszalał, kiedy ujawniono, że 18 grudnia tego roku Gwiezdne wojny powrócą na ekrany. Ja oszalałem po raz drugi, kiedy ogłoszono, że w nowym filmie, którego akcja dzieje się po Powrocie Jedi, pojawią się odtwórcy głównych ról w starej trylogii – Mark Hamill, Harrison Ford i Carrie Fisher. Znów na ekranie Luke, Han i Leia! Po raz trzeci oszalałem, kiedy zobaczyłem trailer nowego filmu, Przebudzenie mocy. A raczej scenę, gdy siwiuteńki jak gołąbek Han mówi do nieodłącznego Chewbacci: Chewie, jesteśmy w domu! Tak więc jutro przebudzi się moc dzieciństwa. Myślę, że nie tylko we mnie odżyją dziś wspomnienia pierwszego razu w odległej galaktyce. Dawno, dawno temu? Każdemu z nas wydaje się, że to było wczoraj.