19 stycznia to według badań naukowców (zapewne tych słynnych amerykańskich naukowców z dowcipów) najbardziej depresyjny dzień w roku. Kiedy kumulowane przez cały rok smutki osiągają apogeum. Dlaczego akurat dzisiaj? Nie wiadomo dokładnie. Ale wiemy dokładnie, czemu 19 stycznia może wpędzać w zły nastrój studentów – zaczyna się tydzień kolokwiów, oddawania projektów i innych zaliczeń, a za pasem sesja…
A my, złośliwcy, przygotowaliśmy dla was nasze subiektywne top10 najbardziej depresyjnych piosenek wszech czasów. Wyboru dokonał specjalnie dla Was nasz redakcyjny ekspert od smutnych dźwięków, redaktor Maciek. „Miłego” słuchania :)

THE BEATLES – Eleanor Rigby (z albumu Revolver, 1966)

The Beatles przeciętnemu słuchaczowi kojarzą się z piosenkami radosnymi, wyrażającymi euforię młodzieńczego zakochania. Szi laws ju je je je, więc aj łona hold jor hend. Kto tak myśli, chyba nie zadał sobie trudu zgłębienia dyskografii największego zespołu wszech czasów. Fakt, radosne piosenki u Beatlesów dominują (Take a sad song and make it better!), ale nie zapominajmy o mrocznym obliczu Fab Four. Kiedy garniturkowi chłopcy zaczęli stopniowo zmieniać się w zarośniętych hipisów, dostrzegli, że w życiu zdarzają się większe tragedie niż nieodwzajemniona miłość do dziewczyny z klasy. Paul McCartney na pierwszym prawdziwie dorosłym albumie Beatlesów, Revolver stworzył przejmujący portret samotnych ludzi, którzy tak naprawdę są nikomu niepotrzebni. Mieszkająca sama staruszka, czekająca przy oknie, aż ją w końcu ktoś odwiedzi. Ksiądz, który sam ceruje skarpety i pisze nikomu niepotrzebne kazania. Pochowa staruszkę, na której pogrzeb nikt nie przyjdzie, zetrze pył z rąk i odejdzie. Wszyscy ci samotni ludzie, dokąd oni idą, gdzie należą? Czy ty czujesz się samotny? Nie? Kto wie, co będzie jutro. Może jedyną twoją radością będzie zbieranie ryżu sprzed kościoła na cudzych weselach. Jutro zawsze jest zagadką, więc ciesz się dniem dzisiejszym.

JOY DIVISION – Decades (z albumu Closer, 1980)

Jeśli ktoś przygotowałby plebiscyt na najbardziej depresyjny zespół wszech czasów, to zwycięzca wydaje się oczywisty. Pochodząca z Manchesteru Joy Division ustaliła raz na zawsze wszelkie kanony smutku – zarówno w muzyce, jak i w swojej biografii. Nagrała dwa albumy i kilka wspaniałych singli, które są podstawowym pokarmem dla smutnych, postpunkowych dusz, zagubionych w zgiełku wielkich metropolii, nie wierzących w nikogo i w nic – a na pewno nie w miłość, która i tak nas kiedyś rozedrze na strzępy… Zaledwie dwa albumy i kilka singli – bo tuż przed wydaniem drugiego, pod tytułem Closer, popełnił samobójstwo wokalista grupy, Ian Curtis. Ostatnia piosenka z albumu, wstrząsająca Decades nie może się więc kojarzyć inaczej, niż jako epitafium lidera Joy Division – choć epitafium w dosłownym słowa znaczeniu były słowa z innego przeboju, Love Will Tear Us Apart… Koledzy Curtisa po jego śmierci założyli nowy zespół. Nazwali go New Order i po kilku latach trafili na top z piosenką pod tytułem Blue Monday. To zupełnie inna historia, ale jasno dowodzi, że już na zawsze zostali naznaczeni piętnem manchesterskiej depresji, nawet jeśli ich muzyka była grana w klubach techno na Ibizie.

 THE CURE – One Hundred Years (z albumu Pornography, 1982)

We wspomnianym plebiscycie co najmniej w pierwszej dyszce musiałby się znaleźć Robert Smith i jego The Cure. Światową sławę i pozycję gwiazdy MTV zdobył co prawda względnie pogodnymi piosenkami, między innymi o kotach i zakochaniu w piątek, ale dla większości fanów The Cure ich ulubiony zespół pozostaje antydepresantem na zasadzie „klin klinem”. Dokładnie taką rolę pełni dla mnie najbardziej ponury i najbardziej desperacki album zespołu, znamiennie zatytułowany Pornography. To prawdziwa pornografia duszy. Depresja, gniew, frustracja, niespełnienie, nienawiść – to wszystko kotłuje się na tym zdumiewającym albumie, a jego wybuchowe dźwięki są katharsis na wszelki wku*w. Kiedy Robert w otwierającym płytę One Hundred Years prosto z mostu wrzeszczy słowami, jakich nie powstydziłby się ani modernistyczny poeta, ani kot Grumpy: to bez ma znaczenia, że wszyscy umrzemy. Brak wiary, fałszywa miłość, pusty seks, wojna, śmierć – aż się można uśmiechnąć na myśl, że ktoś jednak może mieć gorzej niż my.

THE SMITHS – I Know It’s Over (z albumu The Queen Is Dead, 1986)

O tej pochodzącej z Manchesteru (już drugiej tutaj – coś wisi w powietrzu tego miasta!) formacji w latach 80. co niektórzy mówili, że to „banda żałośniaków dowodzona przez uber-żałośniaka”. The Smiths przylepiono etykietkę jednego z najbardziej depresyjnych zespołów wszech czasów, ale to spora przesada, zważywszy na to, jak wiele w ich dyskografii energicznych piosenek z tekstami zdradzającymi złośliwe poczucie humoru ich autora, wokalisty Morrisseya. Niemniej jednak rzeczywiście „Kowalscy” zasłynęli właśnie melancholijnymi utworami, opatrzonymi tekstami stanowiącymi soundtrack życiowych outsiderów, nadwrażliwców i zakochanych bez wzajemności nieszczęśników. Tu akurat mamy tą ostatnią opcję. Jeśli jesteś taki ładny, zabawny i mądry, to czemu śpisz sam?

 R.E.M. – Everybody Hurts (z albumu Automatic For The People, 1992)

Ponoć zrobiono ankietę, z której wynikało, że to najsmutniejszy utwór świata. Siedmiu na dziesięciu badanych mężczyzn rozpłakało się, słysząc ten kawałek. O czym jest zatem piosenka, przy której najwięksi twardziele wymiękają? O śmierci, nieszczęśliwej miłości czy może nieudanym życiu? A guzik, to piosenka, która ma pocieszać. Gdy jesteś pewien że masz dosyć tego życia… zaczekaj. Nie poddawaj się- każdy czasem płacze, każdy czasem cierpi. Dzięki chłopaki, tego było nam dzisiaj trzeba w ten Blue Monday. Tylko czemu opakowaliście to w nuty, które nieźle by się sprawdziły, gdy wrzuca się trumnę do dołku? Przewrotny ten R.E.M. Na szczęście nagrał też takie kawałki jak Shiny Happy People, o tym, że otaczają nas lśniący szczęśliwi ludzie. Tylko czy śpiewający Michael Stipe na pewno jest jednym z nich? Oni chyba nigdy nie potrafią być weseli.

RADIOHEAD – Creep (z albumu Pablo Honey, 1993)

Hymn wszystkich zakompleksionych, outsiderów, wyrzutków, nie akceptujących samego siebie. Brzmi depresyjnie, prawda? Kiedy w 1993 roku Radiohead z Oxfordu zaśpiewali ten ponadczasowy manifest nienawiści do samego siebie, zdołowali cały świat – ale świat ich za to pokochał. Były to bowiem czasy sfrustrowanego, wściekłego grunge’u, a zespół Thoma Yorke’a – zupełnie niechcący – został początkowo zaliczony w ten nurt i postawiony obok Nirvany, której lider Kurt Cobain w tym samym roku wyznał: I hate myself and want to die. Thom ograniczył się do słów: But I’m a creep, I’m a weirdo. What the hell am I doing here? I don’t belong here, ale to również słowa o ogromnej sile rażenia.

JEFF BUCKLEY – Hallelujah (z albumu Grace, 1994)

Alleluja, z hebrajskiego halelu-Jáh znaczy tyle, co „chwalcie Boga” i jest generalnie okrzykiem radości, o czym chrześcijanie doskonale wiedzą z wielkanocnej liturgii. Jednak piosenka pod tym tytułem weszła na stałe do antologii najsmutniejszych utworów wszech czasów. Napisał ją kanadyjski bard Leonard Cohen (zresztą niekwestionowany klasyk smutactwa) w 1984 roku, ale swoją wielką karierę zdobyła dzięki coverom innych wykonawców. W 1991 roku drugie życie i nową aranżację dała jej wersja Johna Cale’a (którą znacie na pewno z filmu Shrek), ale trzy lata później została ona przyćmiona przez młodego amerykańskiego chłopaka o smutnym spojrzeniu. Hallelujah miała setki wykonań, ale to właśnie wykonanie Jeffa Buckleya jest zdecydowanie najbardziej dołujące. Sprawiło ono, że zawierający je album Grace dziś uważany jest za jeden z najpiękniejszych longplayów lat 90. Niestety, był to jedyny album Jeffa. Artysta w 1997 roku zginął tragicznie, tonąc w rzece. Świadomość tego, jak wielkie rzeczy mógł mieć jeszcze przed sobą sprawia, że słuchanie jego największego hitu jest jeszcze bardziej przygnębiającym doświadczeniem…

PINK FLOYD – High Hopes (z albumu Division Bell, 1994)

Co jest bardziej dołującego od poczucia, że jesteśmy już dorośli? Albo inaczej: nie jesteśmy już młodzi. I nigdy nie będziemy. A wiele z naszych wielkich nadziei już na zawsze pozostanie tylko mrzonkami… Chyba nie ma takiej osoby, której nie przygnębia upływ czasu. Bo to nie jest najgorsze, że już niedługo będziemy dorośli, zostaniemy przytłoczeni obowiązkami, stracimy czas na przyjemności. Najgorsze jest to, że nie będziemy już nigdy mogli spełniać młodzieńczych marzeń. Ja nigdy nie zostanę wybitnym badaczem rosomaków, trenerem piłkarzy Lecha Poznań ani liderem zespołu rockowego. A jakich marzeń Ty nie spełnisz? Pomyśl o tym i zdołuj się z Floydami.

KULT – Nie dorosłem do swych lat (z albumu Tata 2, 1996)

Zespół Kult na co dzień proponuje tak energetyczną muzykę, że mimo śpiewania o nie zawsze wesołych sprawach, mobilizuje raczej do walki, niż do siedzenia w kącie i użalania się nad losem. Ale w tak bogatej dyskografii, jaką pochwalić się może Kazik Staszewski z kolegami są utwory „na każdą pogodę”. Jeśli chodzi o numery smutne, to zdecydowanie najlepiej sięgnąć po dwie płyty z piosenkami ojca lidera Kultu, Stanisława Staszewskiego. Tata Kazika dysponował bardzo ciętym poczuciem humoru, ale dał się zapamiętać przede wszystkim jako melancholijny bard o romantycznej duszy, który przy kieliszku czegoś mocniejszego snuje opowieści o nieudanym życiu rozbitka. Jakim rzeczywiście Staszek był…

REPUBLIKA – Odchodząc (z albumu Masakra, 1998)

Nie mogło zabraknąć w zestawieniu wątku toruńskiego. Republika też nigdy nie należała do najweselszych zespołów kraju – na palcach jednej ręki można chyba policzyć jej piosenki o jakimś optymistycznym wydźwięku. Opuszczenie przez przyjaciół (wszystkich), brak porozumienia (choćby telefonicznego) z innymi, miłość jedynie do gumowej lali, bycie trybikiem w nieludzkiej korporacji – dziś można zaproponować właściwie większość dyskografii grupy Grzegorza Ciechowskiego. Ale królową wśród smutnych piosenek Republiki zdecydowanie jest ta. Przez swój tytuł konotowana z odejściem na zawsze pana Grzegorza, choć dotyczy tak naprawdę rozpadu związku…


Wytrzymaliście te dziesięć piosenek?  Twardziele z Was. A jeśli już polały się wasze łzy rzęsiste, to nie przejmujcie się – jutro nie będzie już Blue Monday. W najgorszym wypadku kolejny blue tuesday.