Zespół Koniec Świata przybył ostatnio do toruńskiej Od Nowy w ramach specjalnej trasy z okazji piętnastych urodzin grupy. Była to dobra okazja, by porozmawiać o barwnej historii tej formacji – o jej początkach, sukcesach i porażkach, a także planach na przyszłość. Sekrety Końca Świata przybliżył nam jego lider, Jacek Stęszewski.

W zapowiedziach urodzinowych koncertów na Facebooku można było przeczytać ciekawą historię o początkach Końca Świata. Wszystko zaczęło się po prostu od pewnej kartki w sklepie muzycznym…

Rzeczywiście, taki był początek. Przed Końcem Świata grałem w zespole Sellout, z dwójką przyjaciół usiłowaliśmy robić muzykę. To było granie zafascynowane amerykańskim brzmieniem, wszyscy byliśmy pod wpływem grunge’u i Nirvany. Na pewnym etapie swojego życia zorientowałem się jednak, że chciałbym grać muzykę polską. Że mogę napisać tekst po polsku, nie jakiś angielsko brzmiący, „norweski” bełkot. Gdy tak się nad tym zacząłem zastanawiać, postanowiłem zmontować zespół grający po polsku. Pierwszy raz zdecydowałem się na wywieszenie jakiegokolwiek ogłoszenia, związanego z poszukiwaniem muzyków. Był w Katowicach taki sklep o nazwie All, na ulicy Wieczorka, obecnie Staromiejska. W tym sklepie była ściana ogłoszeń, na której wywieszano różniste anonse. Można było dostać angaż w zespole lub znaleźć ludzi do grania w swoim własnym. Nie było jeszcze komputerów, więc było to napisane odręcznie, z moim domowym numerem telefonu. Teraz to zupełna abstrakcja i kosmos, ale nie było też wtedy jeszcze komórek (śmiech). Na początku zgłosił się gitarzysta. Przygoda z nim była dosyć śmieszna, bo w ogłoszeniu napisałem, że szukam ludzi z pasją do grania muzyki w klimatach słowiańsko-punkowych z elementami folku, ska i reggae. A gość mówi: „spoko, rozumiem, ale powiedz mi tylko, co to jest to ska” (śmiech). I wtedy już wiedziałem, że z tym gościem nie ma co rozmawiać. Potem zadzwonił Tomek Widera, który został pierwszym basistą Końca Świata. Miał trudny charakter, ale dużą wiedzę muzyczną, i wiedział o co w tym wszystkim chodzi. I tak zaczęliśmy montować skład. Tomek znał paru dobrych muzyków, Foresta (Łukasza Gmyrka – przyp. mk) na perkusję, Witka (Ilwickiego – przyp. mk) na gitarę, a ja, za pomocą mojej cioci, która jest nauczycielką w liceum muzycznym dorwałem Dawida Frydryka, naszego pierwszego trębacza. W ten sposób zespoliliśmy pięcioosobowy, pierwszy skład Końca Świata i stworzyliśmy pierwsze utwory – Korzenie i Zmierzając na koniec świata. Po sześciu, siedmiu miesiącach grania, po jednym z koncertów, nawiązaliśmy kontakt z wydawnictwem Zima i wydaliśmy pierwszą kasetę Korzenie – rynek kompaktów dopiero startował, to było drogie przedsięwzięcie. O początkach można gadać długo i nocy by brakło – ale tak w skrócie wyglądał zaczyn tego zespołu.

W wywiadach mówiłeś o Sellout, że chodziło wam głównie o robienie hałasu. O co ci chodziło, gdy zakładałeś Koniec Świata?

Nie przesadzałbym z tym hałasem, bo hałas może był na początku, ale po 2-3 latach ten zespół całkiem nieźle brzmiał. Generalnie później było tak, że jak to granie na tyle nas zmęczyło, że nie mieliśmy większych celów przed sobą, to zacząłem być trochę bardziej wymagający. Zaczęło mi brakować poważnego grania i stwierdziłem, że zmontuję trochę inny skład. Trochę inna muzyka zaczęła mnie kręcić. Nie chciałem śpiewać po norwesku-angielsku, chciałem pisać po polsku. Nie jest to łatwa rzecz. Gdy z perspektywy czasu patrzę na moje wczesne tekstowe próby, to myślę, że były one dość nieudolne. Trzeba czasu, by rozgrzać pióro, nabrać świadomości pisania tekstów. By wiedzieć o czym pisać, jak sprawić, by tekst był opowieścią, która zainteresuje słuchacza. By nie był zlepkiem może i ładnie brzmiących, ale bezsensownych słów.

Czy po piętnastu latach czujesz, że jesteś „rozgrzany” jako autor?

Nie wiem czy już jestem rozgrzany, trudno powiedzieć. Może za 5 lat stwierdzę, że pisząc ostatnie jak na razie płyty nie byłem jeszcze rozgrzany. Czasami się patrzy na tekst, który się napisało kiedyś i mówi: „O Boże, jak mogłem coś takiego napisać?”. A czasem się czyta i jest się z siebie dumnym. Nie mogę stwierdzić, czy już jestem na tyle rozgrzany, że z marszu mogę napisać dobrą piosenkę. Lepiej nie popadać w taki samozachwyt, bo się można przejechać (śmiech). Lepiej być cały czas czujnym i ostrożnym.

W którym momencie poczułeś, że Koniec Świata przestał być zabawą kumpli w garażu, a stał się poważną sprawą?

To dalej jest zabawą, do której podchodzimy poważnie. Nie żyjemy z grania, każdy z nas ma inne źródło dochodów, bo inaczej nie moglibyśmy powiązać końca z końcem. Ale zespół wpłynął na nasze wybory zawodowe. Niektórzy z nas porezygnowali z dobrze płatnych posad, na przykład po to, by o siódmej rano móc dzisiaj wyjechać z domu i być w Toruniu na koncercie. Muzyka w dalszym ciągu jest dla nas ucieczką od codziennej monotonii. Dopóki nam to sprawia frajdę, dopóty będziemy w tym zespole.

W którymś wywiadzie wspomniałeś żartobliwie, że marzy ci się koncert w Sali Kongresowej.

Oczywiście, fajnie by było zagrać taki jubileusz w wyprzedanej Sali. Chyba każdy, kto tworzył kiedykolwiek muzykę o tym marzył. Także nie ma co się śmiać, może kiedyś tak się stanie (śmiech). Oczywiście żartuję. Każdy zespół, który gra powyżej 5-6 lat, na pewno liczy na popularność, większą lub mniejszą. Później zespoły osiągające wielką popularność stwierdzają, że nie o to im chodziło. Nie wiem, na ile to jest szczere… W naszym przypadku to zależy od dnia i od koncertu. Bywa tak, że jeśli jest wystarczająca ilość ludzi w klubie – powiedzmy, 200-250 osób, to dla nas ogromny sukces i cieszymy się z każdej osoby. Nie jesteśmy jednak „równym” zespołem i nie zawsze możemy się tego spodziewać. Nie mamy takiej systematyczności, że jedziemy w trasę i mamy 90% koncertów sprzedanych. Jednak jeśli czasem jest poniżej setki, to nie załamujemy się, choć nie jest fajnie, jeśli sala jest w połowie pusta. Dla żadnego artysty nie jest to miłe. Ale cieszymy się z tego, co mamy. Wciąż musimy walczyć o pozycję – by klub nas wziął w dobrym terminie, by ta promocja była jakoś zrobiona, ale jakoś dajemy radę.

Myśleliście o pójście w ślady zespołów grających zbliżoną muzykę (Enej, Cała Góra Barwinków) i występie w talent show, na przykład Must Be The Music? Być może dzięki temu osiągnęlibyście zupełnie nowy pułap popularności.

Na pewno? Wątpię. Wiele razy zadawano nam to pytanie. Odpowiedź jest bardzo prosta – nie mielibyśmy żadnych szans, by tam wygrać. Zdaję sobie sprawę, że jestem mocno niedoskonały instrumentalnie i wokalnie, i przez obecnie zasiadającym w tym programie jury zostałbym wgnieciony w ziemię. Poza tym, jesteśmy za starzy na takie coś. Gdybym miał 16-17 lat i zakładał zespół, to myślę, że z pewnością bym poszedł do takiego programu. To byłoby pewne wydarzenie dla nas i szansa na pokazanie się. Ale teraz? Z szacunku dla siebie i dla swoich fanów, których nie mamy mnóstwo, ale tyle, ile nam potrzeba, i tak rozumnych, jakich potrzebujemy, nie poszlibyśmy tam. To byłby raczej strzał w kolano w tej chwili, a nie pomoc. Nie ma opcji, żebyśmy tam poszli. Nie dlatego, że to naszym zdaniem obciach, chała, komercha, czy za przeproszeniem dawanie dupy, a dlatego, że nie mielibyśmy tam szans. A wracać na tarczy nie mamy ochoty.

Które wydarzenie z piętnastoletniej historii zespołu uważasz za największy sukces?

Pierwszym sukcesem było, to, że puszczono w 4fun.tv teledysk, który sami nagraliśmy (Atomowe czarne chmury – przyp.mk). Uwierzyłem wtedy, że pewne rzeczy są możliwe bez żadnych pieniędzy pod stołem, kontaktów i tak dalej. Że czasem w tym kraju jest opcja, że ktoś zrobi coś bezinteresownie. To nas bardzo ucieszyło i sprawiło, że nie straciliśmy do końca wiary w ludzi. Kolejnym sukcesem była bodaj trzynasta pozycja Dziewczyny z naprzeciwka na Liście Przebojów Trójki (notowanie 1368 z 19 kwietnia 2008 roku – przyp. mk). Później zdarzyło nam się raz wyprzedać cały samodzielny koncert w Warszawie. To bardzo miłe usłyszeć, że już nie ma biletów, i raz nas taka przyjemność spotkała w stolicy. Co innego, gdy się gra festiwal z 4-5 zespołami, to jest zupełnie inna piłka, niż gdy przyjeżdżasz sam i sam musisz „stawić czoła” publiczności. Z pewnością ważnymi momentami w naszej karierze były występy na Woodstock i w Jarocinie, a także zaproszenie na XIX urodziny Pidżamy Porno. Zagraliśmy dwa fantastyczne koncerty i był to dla nas wielki zaszczyt. Sam fakt, że nadal udaje nam się grać, i wydawać kolejne płyty, to być może nasz największy sukces. Myślimy właśnie nad kolejną, więc to znaczy, że ten ogień się w nas nie wypalił.

A co z błędami, porażkami?

O błędach najlepiej zapominać i nie powtarzać ich. Z pewnością było ich wiele. Wynikały może z tego, że nie mieliśmy na tyle siły, by ich nie popełnić, albo nie byliśmy na tyle świadomi. Było ich trochę przy organizacji tras koncertowych. Z perspektywy obecnej to dla nas śmieszne, ale gdy robiliśmy naszą pierwszą trasę po klubach, 2003 roku, zrobiliśmy ją w… wakacje. Jeździliśmy osobówką, spaliśmy gdzieś na dworze – dobrze, że to było lato (śmiech). Oczywiście nie było ludzi. W Poznaniu na koncert w klubie „U Bazyla”przyszła jedna osoba, kupiła bilet za 5 złotych (śmiech). Teraz już oczywiście wiemy, że nie robi się tras w wakacje, gdy ludzie są daleko od domu. Każdy błąd wychodzi na dobre.

Moim zdaniem waszym wielkim sukcesem są twoje teksty, z którymi utożsamia się bardzo wielu młodych ludzi, nie tylko twoich rówieśników.

Niekiedy słyszę to od osób, które mają na tyle dużo odwagi, by podejść do nas po koncercie i pogadać. Jak byłem młody sam często nie miałem takiej odwagi. Od młodych ludzi dostaję sygnały, że ten czy inny utwór wpłynął jakoś na ich losy. Bardzo mnie cieszy, że odbiór tych piosenek i tekstów jest tak mocno osobisty i mocno wewnętrzny, a nie tylko, że piosenka wlatuje jednym, a wylatuje drugim.

Gdybyś miał wybrać jeden swój najważniejszy tekst…?

Wydaje mi się, że byłby to 1980. To moje życie w pigułce, utwór napisany, gdy miałem 28 lat. Gdy gram ten kawałek na koncercie z zespołem albo solo, to pod skórą czuję, że to dla mnie bardzo ważny numer. Czuję duże emocje wykonując go, i myślę, że ludziom się one udzielają. Chociaż za rok taką najważniejszą piosenką może być zupełnie coś innego, kto wie.

Wspomniałeś o występach solo. Ostatnio wydałeś solowy album Księżycówka, który bardzo się różni od tego, co robisz na co dzień z Końcem Świata. Czujesz czasem, że piszesz poezję? Bo czytałem, że nie przepadasz za określaniem twojej solowej muzyki mianem „poezji śpiewanej”.

Tak, i już zdążyłem dostać mocno po dupie od koła sympatyków i miłośników poezji śpiewanej (śmiech). Przeczytałem o tym na jakimś portalu, nie zostawili na mnie suchej nitki. Pisali, że poruszam się po temacie poezji śpiewanej jak słoń w składzie porcelany, i absolutnie się z tym zgodzę. Z poezji śpiewanej znam Filipa Hermę, który świetnie gra na gitarze (śmiech) (manager Końca Świata – przyp. mk) i Stare Dobre Małżeństwo. SDM jest dla mnie wyznacznikiem poezji śpiewanej. Więcej już nie powiem, bo mnie zjadą (śmiech). Dla mnie poezja śpiewana jest wtedy, kiedy mamy wiersz, i brzmi on równie ładnie „na sucho”, jak i z muzyką. Nie wiem, czy moje wypociny zasługują na miano poezji. Może Mickiewicz i Słowacki się na takie postawienie sprawy obrażą (śmiech). Dla mnie to teksty moich piosenek, nigdy nie mówiłem, że piszę wiersze. A jeśli ktoś nazwie to poezją, to okej.

Moim zdaniem piosenki z Księżycówki równie dobrze mogłyby trafić na nową płytę Końca Świata. Choć nie ma tam punka i ska, to od razu czuć twój styl pisania.

Mam pewien sznyt i nawyk robienia muzyki, i nagle nie zacznę robić czegoś zupełnie innego. Cieszę się w sumie, że jest wspólny mianownik i widać tam mój znak charakterystyczny. Jak się nie jest wirtuozem śpiewania i grania na gitarze, to chociaż ten znak niech będzie dobrze widoczny.

No właśnie, a co z nową płytą Końca Świata?

Planujemy ją na jesień. Ostatnio wypuściliśmy singiel pt. Kury. Mamy zamiar wypuścić niebawem do obiegu jeszcze dwie kolejne piosenki, a jesienią album.

Czego wam życzyć na kolejne piętnaście lat?

Szczęścia. Szczęścia, siły i dużo pomysłów (śmiech).

[fot. Paula Gałązka]