Z Kasią Stankiewicz rozmawialiśmy przy okazji koncertu w Dworze Artusa, gdzie z towarzyszeniem pianisty Aleksandra Dębicza wykonała piosenki ze swojej ostatniej solowej płyty Lucy and the Loop, ale w repertuarze nie zabrakło też przebojów formacji, w której szeregach artystka zdobyła wielką popularność w latach 90. – Varius Manx. Podczas tej rozmowy Kasia ujawniła, że w tym roku na dobre wraca do zespołu i obiecała, że wraz z kolegami ze słynnej grupy powróci niebawem do Torunia. Już wiemy, że Kasia spełni obietnicę 15 lipca – wystąpi z Varius Manx w Amfiteatrze Muzeum Etnograficznego. W oczekiwaniu na ten koncert zapraszamy do lektury wywiadu z Kasią Stankiewicz specjalnie dla Spod Kopca.

Rozmawiamy przy okazji koncertu walentynkowego. W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że najważniejszy związek swojego życia zawarła Pani z muzyką – bo trwa on od Pani narodzin i będzie trwał zawsze.

Trochę inaczej podchodzę do tego tematu, bo trochę urosłam (śmiech). Związek z muzyką jest rzeczywiście bardzo ważny, ale moim zdaniem ważniejszy jest związek z… samym sobą. Jeśli z samym sobą uda się zbudować fajną relację, kiedy człowiek zaczyna się lubić, to rzeczy, które daje sobie zaczynają promieniować na innych.

Czy to nie brzmi nieco egoistycznie?

Wcale tak nie uważam. Wzrastając w społeczeństwie nasiąkamy pewnymi rzeczami i one czasem są dobre, a czasem nie. Tylko od nas zależy, czy chcemy je zmienić, czy zostać w wytartym zbiorze tych zachowań. Dla mnie życie zaczęło się, kiedy wyszłam ze swojej strefy komfortu i zobaczyłam, co jest poza nią.

Czym dla Pani było to wyjście?

Znaczyło to, by zacząć się trochę z siebie śmiać. Zawsze bardzo bałam się wyjść na głupka, narazić na śmieszność, dlatego robiłam tylko to, co potrafiłam. Bardzo się oceniałam, mówiłam tylko to, co wypada. Wyjście ze strefy komfortu to było dla mnie uwolnieniem od tego balastu, obciążeń psychiczno-społecznych.

Czy nagrywanie płyt jest dla Pani formą takiego uwolnienia?

Nie. Muszę najpierw się dogadać sama ze sobą, by przejść do spraw artystycznych. Płyty, które nagrywam są dla mnie zapisem konkretnego stanu emocjonalnego, w którym jestem. To niezły pamiętnik. Mimo że płyty nie mówią wprost, typu „och, cierpię”, albo „och, rozstałam się”, to w zawoalowany sposób opowiadają o trudnych rzeczach i emocjach. Gdy ktoś się wsłucha w tą muzykę, może mnie zobaczyć rozebraną. Albo podaną na talerzu (śmiech). Wszystkie moje najważniejsze emocje są zapisane na płytach, ale żebym mogła to robić, muszę być najpierw pogodzona sama ze sobą.

Lucy and the Loop ukazała się dwa lata temu. Czy z perspektywy czasu wciąż utożsamia się Pani z pochodzącymi z niej utworami?

Lucy powstawała wiele lat, a kiedy wyszła, to ja już byłam dużo dalej. Więc teraz jestem od niej miliony lat świetlnych (śmiech). Ale bardzo lubię wracać do tej płyty, bo to moja pierwsza autorska płyta. Za każdym razem, gdy wykonuję te piosenki na scenie zaskakuje mnie, że ja sama je wymyśliłam (śmiech). Zaskakuje mnie też to, że je lubię. Lubię śpiewać Lucy w każdej formie, a dziś zagramy ją w wyjątkowy sposób – akustycznie, z fortepianem. To moja ukochana forma wyrazu, jest dużo przestrzeni na głos i więcej możliwości, by „Lucy” mogła się wypowiedzieć.

Jednak Lucy and the Loop to nie tylko muzyka – to multimedialny projekt, w którego skład wchodzą prace artystów z różnych dziedzin. Na jakim etapie znajduje się obecnie ten projekt?

Mamy zdjęcia, rzeźby i obrazy. Etiudy są w trakcie powstawania. Wielu artystów jest w to zaangażowanych, więc niestety terminy są kwestią drugorzędną. Z powodów artystyczno-merytorycznych czekamy na zakończenie produkcji etiud. Chciałabym, by to wszystko pojawiło się razem, w jednym momencie. Chcę zrobić wystawę, która będzie zwieńczeniem projektu o Lucy. Chociaż tak naprawdę to zapętlenie będzie trwać w nieskończoność i jest to świadome działanie z mojej strony. To nie ma znaczenia, czy ja to zrobię w 2016 czy 2017. Poza tym czas tak szybko leci, że trudno mi uwierzyć, że to już dwa lata od premiery. Mam wrażenie, że to było wczoraj.

Tak ambitny projekt wydaje się trochę nie przystawać do dzisiejszych czasów. Żyjemy w dobie Spotify i empetrójek, gdy słucha się pojedynczych piosenek z playlist, a forma albumu muzycznego traci znaczenie. Jednym z ostatnich artystów, dla których album jako skończone dzieło był naprawdę ważny, był zmarły niedawno David Bowie.

To wynika to z tego, że jestem trochę walnięta i podejmuję decyzję pod wpływem natchnienia artystycznego, a dopiero potem włącza się rozum (śmiech). Ale jestem dumna z tego, co się przy tym projekcie wydarzyło. To mi pokazało, że nie tylko istnieją ludzie, którzy słuchają pojedynczych utworów na Spotify, ale też ludzie, którzy przychodzą na koncerty, by posłuchać całej opowieści. Ta płyta dała mi artystycznego kopa do działania, bo raz, że zmotywowała mnie, by komponować, a dwa, że pokazała mi, że wszystkie działania, które wykonałam przez te cztery lata miały sens. Bowie to doskonały przykład. Mało kto wie, że on przez swoje zwariowane pomysły wielokrotnie stał na granicy bankructwa, ale co jest imponujące w nim, to fakt, że moc jego pomysłów przetrwała na lata. Mimo że Bowie odszedł, to została jego sztuka – muzyka, obrazy, a nawet wywiady, które też są wielkim doświadczeniem dla fanów. Nie ma dla mnie znaczenia, co po mnie zostanie po śmierci – ważne jest to, co robię teraz, rzeczy, które dają mi prawo przekroczenia siebie.

Skoro padło nawiązanie do Bowiego – z tym artystą łączy Panią właśnie „loop” jako leitmotiw kariery. Podobnie jak Pani, nieustannie balansował między trudnymi, wymagającymi projektami muzycznym a propozycjami komercyjnymi dla szerokiego grona odbiorców.

Porównania z Bowiem są dla mnie niekomfortowe, bo to artysta gigantycznego formatu. Jestem dopiero na początku drogi, ale jestem bardzo zainspirowana jego osobą. Tak jak nie mam żadnych idoli, tak Bowie jest jedyną osobą, która daje mi poczucie, że być może to co robię ma sens, że nie jestem osamotniona w moich wariackich i czasami mało racjonalnych decyzjach. Ale jestem osobą, która nie uznaje półśrodków i nie idzie na kompromis. Jeśli idę drogą komercyjną – idę na maksa w komercję. Jeśli wybieram drogę undergroundową – staram się zrobić wszystko, co jest możliwe w danym momencie. Taka już jestem (śmiech).

Wygląda na to, że teraz przyszedł w Pani karierze moment ukłonu wobec szerszej publiczności. Pod koniec minionego roku fanów zelektryzowała wieść o powrocie Varius Manx z Pani udziałem! Jak do tego doszło?

Ta propozycja była dla mnie wielkim zaskoczeniem, ale gdy sobie to wszystko poukładałam, to doszłam do wniosku, że ja mam pewien przywilej. Z jednej strony mogę iść swoją niezależną ścieżką i robić rzeczy, które są najgłębszym wyrazem tego, co czuję, ale z drugiej mam możliwość opowiedzenia innym o drugiej stronie mojej natury, która jest bardzo ekstrawertyczna. Tę możliwość dawała mi wcześniej współpraca z Varius Manx. Teraz to 25-lecie pokazało nam, że jesteśmy na etapie partnerstwa. Spotkaliśmy się w studiu, było bardzo miło. Wyciągnęliśmy z tego wniosek, że mamy tak wiele piosenek, których nadal chcą słuchać ludzie. A tych ludzi są setki tysięcy, jak się okazuje (śmiech). To niewiarygodne i podniecające. Bardzo się cieszę z współpracy z Varius Manx, która zupełnie nie wyklucza moich solowych poczynań.

Jak będzie wyglądał zatem ten powrót Varius Manx? Czy powstaną nowe utwory?

W kwietniu zaczynamy trasę koncertową, która będzie trwała do końca roku. Przygotowujemy też niespodziankę dla fanów – chcemy nagrać nowy utwór. Robert Janson komponuje, ja piszę teksty, później siadamy razem w studiu i ubieramy to w brzmienie. Jestem bardzo zaskoczona, ale wychodzą nam naprawdę fajne piosenki po tych dwudziestu latach (śmiech). To nasze artystyczne partnerstwo jest tak silne, a przy tym na wyższym poziomie niż wtedy, co oznacza, że możemy więcej zaoferować i sobie, i ludziom. Powstają przepiękne piosenki i mam nadzieję, że z nich wybierzemy jedną jako prezent dla fanów. (Kilka tygodni po tej rozmowie Varius Manx zaprezentował premierową piosenkę Ameryka – przyp. mk).

Czego możemy spodziwać się po tych nowych utworach? Będą w stylu starego, dobrego Varius czy może chcecie zaskoczyć fanów?

Naszym założeniem zawsze było robić rzeczy, które nam się podobają – bez napinki. Nie zrobimy drugiego Orła cienia, nie zrobimy kolejnej płyty, która będzie brzmiała jak Elf czy Ego – nie o to chodzi. Chodzi o to, żeby w tym momencie zrobić coś, co wszystkim nam się będzie podobać i co przetrwa próbę czasu, choćby kilkutygodniową. Wracam do tych piosenek i brzmią mi świetnie. Jeśli moich piosenek mi się dobrze słucha, to znaczy, że są okej i chce się je przedstawić światu. To jak z dobrze napisanym wypracowaniem – gdy czujesz, że zrobiłeś coś na miarę swoich możliwości, od razu chcesz to przedstawić nauczycielowi, by dał ci wysoką ocenę (śmiech). To, co robimy teraz z Varius Manx to dobrze wykonana praca domowa.

Wspomniała Pani, że praca z Varius Manx nie oznacza, że solowa kariera została odłożona na półkę. Czy ma Pani już pomysły na następcę Lucy?

W międzyczasie pracuję nad kolejną płytą. Mam bardzo dużo piosenek z przeszłości, bo chcę sprawdzić, czy coś z nich przetrwało, ale na bieżąco także pojawia się wiele pomysłów. Siadam do pianina, gram, wymyślam, zapisuję. Jest tego bardzo dużo, więc myślę, że mam materiał na następną płytę. I czuję, że znowu „dowalę”, zaskoczę siebie i fanów.

[fot. Mateusz Kosowicz]