Pierwszego dnia wiosny, 20 marca, w klubie Lizard King odbył się koncert zespołu Sorry Boys. Przy jego okazji udało nam się porozmawiać z wokalistką zespołu Belą Komoszyńską, która opowiedziała nam o nowej trasie koncertowej, tańcu na wulkanie i ciągłym poszukiwaniu nowych dźwięków. Rozmawiała Angelika Plich.

Angelika Plich: Toruń ponownie wita Sorry Boys. To jest nie pierwszy Wasz koncert w naszym mieście. Co Was tutaj tak przyciąga?

Bela Komoszyńska: Bardzo lubimy Toruń. I mamy ku temu także osobiste powody. Dwóch członków zespołu jest rodowitymi Torunianami, również nasz akustyk, Marcin Lampkowski, jest rodowitym Torunianinem i cały czas mieszka w Toruniu. Ja też wiążę z Toruniem bardzo miłe wspomnienia z dzieciństwa, ponieważ mam tutaj rodzinę i często przyjeżdżałam do mojego kuzynostwa, do mojej ciotki i wujka. Spędzałam bardzo urocze wakacje w Toruniu przez wiele lat. Wszystkim nam Toruń jest bardzo bliski, dlatego te koncerty traktujemy, chłopcy z wiadomych powodów, jak w swoim rodzinnym mieście.

Vulcano Tour 2013 nazywaliście w wywiadach „energetycznym zastrzykiem”, teraz zaczynamy Vulcano Tour 2014, jakie są Wasze oczekiwania?

Chcemy tę energię nie tyle podtrzymać, co mam nadzieję, że nam się uda, ale żeby było jeszcze bardziej energetycznie. Żeby ta siła wulkanu była jeszcze bardziej odczuwalna i tak sobie myślę, że te koncerty są tańcem na wulkanie. Tak bym chciała żeby również dla publiczności były tańcem na wulkanie, czyli byciem tylko tu i teraz, odrzuceniem rzeczy, które na co dzień spędzają nam sen z powiek, jeżeli jesteśmy zatroskani rzeczami zewnętrznymi. Żeby na tę ponad godzinę, ile trwa koncert, publiczność dała się ponieść tylko muzyce i odbierała silną energię, która z tej muzyki płynie.

Jakie uczucia towarzyszą Wam podczas koncertu, czy to jest ważna właśnie ta interakcja z publicznością , czy raczej zamykacie się w świecie dźwięków, nie ma Was dla świata na tę godzinę?

Kontakt z publicznością podczas tej trasy jest szczególnie ważny, jeśli nie najważniejszy, dlatego, że ten materiał tego wymaga. Płyta opowiada o najbardziej skrywanych i silnych emocjach, które towarzyszą każdemu człowiekowi i które są niezmienne od tysięcy lat. Odkąd historia człowieka sięga, tak wszyscy dzielimy podobne uczucia jak niszczenie, powstawanie na nowo, miłość, szczęście, rozpacz, zdrada i jednocześnie ten taniec na wulkanie, czyli to że potrafimy się podnieść z tego wszystkiego i funkcjonować dalej i być silnymi. Także przy takim materiale, naładowanym takimi emocjami my też obnażamy się z emocji na scenie, tak jak chyba jeszcze nigdy dotąd, tak mi się wydaje. I w związku z tym to byłoby zaprzeczeniem, żeby zamknąć się tylko dla siebie na scenie, wręcz przeciwnie, bardzo się otwieramy, bardzo tego kontaktu poszukujemy. Może nawet nie werbalnie, nie w sposób namacalny, ale taki, że jesteśmy otwarci i mam nadzieję, że publiczność tę otwartość czuje. Że staramy się czasem patrzeć głęboko w oczy i to nie jest prowokujące czy wyzywające, ale to wynika z potrzeby połączenia się na ten czas „tańca na wulkanie”. Żebyśmy poczuli wszyscy razem z publicznością, że uczestniczymy w zdarzeniu, które istnieje poza czasem. Na tym też polega koncert, żeby się znaleźć w zupełnie innej czasoprzestrzeni.

Mówiłaś kiedyś w jakimś wywiadzie, że wstydzisz się śpiewać. A właśnie na scenie zupełnie tego nie widać. Jesteś wulkanem energii, oddajesz całą siebie, gdzie jest ten wstyd? Nie widać go.

Bo scena jest zupełnie innym miejscem. Takim miejscem, w którym śpiew, ten rodzaj śpiewu, który ja uprawiam, jest na swoim miejscu. I wiesz ja rzeczywiście nie należę do takich wokalistek, które chodzą i cały czas sobie nucą pod nosem albo przy każdej okazji poproszone śpiewają na zawołanie i z radością Sto lat i kolędy. No niestety sprawia mi to jakąś trudność, że rzeczywiście się krępuję, że ten śpiew jest czymś takim…

Intymnym…

Można tak powiedzieć, że jest intymny i w jakimś sensie w takich okolicznościach niekoncertowych trochę się krępuję. I kiedy w tym roku śpiewałam kolędy wspólnie z moją rodziną, mój głos brzmiał zupełnie inaczej, na co oni zwrócili uwagę, że śpiewając te kolędy śpiewałam trochę jak inna osoba.

Kiedy ogląda się Wasze koncerty, słucha się Waszej muzyki to jest taka spójność. Wszystko do siebie pasuje – zespół, Wy odczuwający emocje, ta muzyka, te wszystkie emocje, które są właśnie pokazywane na scenie. Nawet zdjęcia z płyt są takie delikatne, magiczne. Jak to się dzieje, Wy to musieliście jakoś wypracować, czy to tak samo się narodziło między Wami, że tak się to wszystko dopasowało, czy są to lata praktyki?

Myślę, że wszystko, co wymieniłaś po trosze wpływa na to. I przede wszystkim dziękuję, bo to jest komplement, co powiedziałaś. Że jeżeli jest odczuwalna spójność w wizualnej stronie tego, co robimy i w stronie muzycznej to znaczy że ten duch, który temu towarzyszy, jest na tyle silny, że przepływa przez różne aspekty naszej działalności. I cieszę się, że to jest tak postrzegane. Oczywiście to też nie jest do końca dziełem przypadku, bo przykładamy dużą wagę do tego i nie jest tak, że mamy jakieś przypadkowe sesje albo przypadkowe projekty graficzne.

To jest przemyślane wszystko, widać to. I to jest wszystko Wasze, z serca. Nawet Twój strój na scenie, pasuje do wszystkiego .Czerpiesz jakąś inspirację do tych swoich strojów czy tak po prostu otwierasz szafę i „a, dzisiaj założę to”?

Nie, ze strojami jest bardzo ciężko. Mam ogromny problem z nimi z tego względu, że kiedy coś założę, muszę od razu poczuć, że to jest to. Takie rzeczy są ważne, dlatego że gdybym założyła coś, w czym nie czułabym się dobrze, to wiem, że przez cały koncert nie wiedziałabym co się dzieje, ale w jakimś sensie coś by mi przeszkadzało. Więc strój też musi się zgadzać. Tym razem, od pierwszych koncertów Vulcano miałam szczęście, bo występuję w rzeczach z niezwykłej kolekcji polskich projektantów – Odio Tees i Jakuba Pieczarkowskiego, które swoim duchem świetnie pasują do Vulcano.

Na scenie macie dużo ciekawych instrumentów. Wiadomo, że jest perkusja, jest bas, ale są dzwoneczki przy perkusji, jest tamburyn, jest kilka różnych dziwnych rzeczy, których Ty używasz, które ja nawet nie wiem jak się nazywają. Co to jest i co Wam to daje na scenie?

Lubimy eksperymentować z brzmieniami, z nowymi instrumentami. Na płycie oczywiście jest wykorzystanych dużo więcej instrumentów. Ale nie sposób, żeby na żywo zagrać na wszystkim. Więc to co możemy, mając pary rąk, uchwycić w dłonie, wykorzystujemy. Ja bardzo lubię grać na „przeszkadzajkach”, bo to napędza mnie samą rytmicznie, to są rzeczy, które podkreślają rytm i lubię to. Piotr używa starych analogowych syntezatorów radzieckich. Cały czas gromadzimy nowe instrumenty. Dzisiaj Maciek będzie grał na nowej części swojego zestawu perkusyjnego, Bartek ma nowe klawisze, ja mam też jakieś nowe „przeszkadzajki”, Tomek ma nowy efekt gitarowy. Nie wymieniam tego, żeby się chwalić, tylko chciałam przez to powiedzieć, że lubimy te małe drobne rzeczy, bo to one tak naprawdę mają ogromny wpływ na to, jak brzmi całość.

Czas Waszego pojawienia się na rynku to taka nowa era w polskiej muzyce. Pojawiło się wiele młodych zespołów teraz, wszyscy szukają nowych dźwięków, grają szeroko pojętą alternatywę. Wyczytałam na jednym z portali, że „Sorry Boys uznawane już jest nie tyle za nadzieję polskiej muzyki, co za jej lidera”. Jak się czujesz z takim sformułowaniem?

Bardzo mi miło, ciężko mi się odnieść do tego, bo to jest czyjaś opinia, ale to bardzo miłe. Ja się zgadzam z tym, że zwłaszcza ostatni rok albo ostatnie dwa lata są jakąś eksplozją cudownej nowej muzyki w Polsce. Zrodziło się wiele nowych zespołów, które są poszukujące i świetnie merytorycznie przygotowane. Grają naprawdę świeżą, świetną muzykę, której nie musimy się wstydzić – odwrotnie – z której możemy być dumni na świecie, bo absolutnie to nie odstaje od poziomu światowego moim zdaniem. Także jestem bardzo dumna z tego, że gdzieś tam w podobnym czasie, gdzie coś nowego się rodzi, my wydajemy płytę i być może jesteśmy postrzegani jako część tego zjawiska.

Możliwe, że dla niektórych jesteście nawet inspiracją.

Wszystko może być inspiracją. Podobnie, jak czyjaś muzyka może być dla nas inspiracją, tak i być może, kiedy ktoś usłyszy nas, może go coś z naszej muzyki zainspirować. Także to jest niekończący się strumień dźwięków.

A jak zbierają się inspiracje na trzecią płytę?

Pracujemy, nieustannie w zasadzie także od wydania „Vulcano”. To była tak silna potrzeba tworzenia, że nienaturalnym było to zahamować i zrobić sobie przerwę, odpocząć i zacząć komponować za jakiś czas. Także to się stało naturalnie, że wyszła płyta i jednocześnie powoli powstają nowe utwory. Mamy już kilka szkiców i myślimy o tym intensywnie. Oczywiście za wcześnie, żeby o tym mówić, bo „Vulcano” jest jeszcze świeżo po wybuchu, ale już nowe twory się rodzą.

Wasze teksty są głównie po angielsku. Tak się łatwiej pisze czy łatwiej śpiewa po prostu, łatwiej wyraża emocje?

Oczywiście łatwiej się pisze, bo ten język jest stworzony do śpiewania. Zazdroszczę osobom, które mają łatwość przepisania tych tekstów, które powstają po angielsku później na polski. Ja pracuję w ten sposób, że teksty w dużej mierze powstają od razu. Słowa są tak zespolone z piosenką, że nie wymyślam wokaliz, „lala lala”. Utwory powstają od razu konkretnie o czymś i od razu są w nich użyte słowa. Np. z „Dagny” było tak, że ten tekst powstał w od razu, ja go później oczywiście trochę zmodyfikowałam i poprawiłam, ale to była tak silna wibracja, kiedy poczułam, że ten utwór z pewnością musi dotyczyć Dagny Juel i Stanisława Przybyszewskiego. To może brzmi freakowo, śmiesznie, ale tak było, nie wstydzę się o tym mówić. I później taki utwór przepisać po polsku jest dosyć trudno, bo te słowa same w sobie niosą jakiś tam rodzaj duchowości w danym języku. Z „Zimną wojną” było analogicznie, ale po polsku, że słowa powstały od razu po polsku i też w dużej mierze tekst powstał od razu. Kiedy komponuję, po prostu improwizuję teksty i duża część z nich zostaje. Więc jak piszę po polsku to od razu musi być po polsku. I właśnie z „Zimną wojną” tak było.

A jaki jest Twój ulubiony numer z „Vulcano”?

Nie mam jednego ulubionego. Ciężko wskazać tak naprawdę, jeszcze za wcześnie i to jak jakby wybrać ulubione dziecko. Wszystkie lubię. Mam takie okresy, kiedy lubię ten bardziej, a później znowu inny jest mój ulubiony, także jeszcze nie potrafiłabym wskazać.

Gracie muzykę autorską, coverów na koncertach raczej nie słyszałam. Ale gdybyście mieli taką propozycję, zagrać jakiś cover, w którą stronę byście poszli?

Wcześniej graliśmy troszkę więcej, teraz gramy jeden. To jest cover Johnny’ego Casha, nawet to nie jest jego kompozycja oryginalnie, ale jest najbardziej znana z jego wykonania, z jego płyty, z resztą pośmiertnej, i nosi tytuł „Ain’t No Grave”. To jest piosenka, którą kiedy usłyszałam, wstrząsnęła mną dogłębnie i zakochałam się w niej. I po prostu przyszłam na próbę i powiedziałam chłopakom, że jest taki utwór, który cudownie by było, żebyśmy zagrali i zaczęliśmy nad nim pracować. Gramy zupełnie swoją wersję, ona nie przypomina za bardzo oryginału, może w linii melodycznej, ale aranżacja jest zupełnie inna. Według mnie tylko takie covery mają sens, które pokazują interpretację zespołu, żeby były spójne z resztą materiału i były zupełnie czymś nowym.

[fot. Angelika Plich]