Dziewięć lat temu Artur Rojek otworzył pierwszą edycję OFF Festiwalu. Było to jeszcze w Mysłowicach, jego rodzinnym mieście. Dziś już Katowice. Cztery dni, dużo świetnych koncertów, przyjaznych ludzi i masa wspomnień.

Parę słów na początek – OFF Festiwal to coroczne, trzydniowe święto dla fanów muzyki alternatywnej. Cztery sceny (w tym roku również specjalna strefa MasterCard), ponad sto zespołów, wiele osobowości mediów, OFF market, Kawiarnia Literacka, ba, jest nawet PiaskOFFnica, która jest ciekawą propozycją dla najmłodszych. Ale ja jestem głównie od opisywania muzyki, więc do dzieła!

 

Swoją przygodę z OFF-em zacząłem już w czwartek. Wtedy też miałem do wyboru osiem koncertów i trzy DJ sety (w tym jeden Artura Rojka). Wybrałem miejsce, które oferowało mi muzykę Eugeniusza Rudnika (sam artysta nie mógł się pojawić z problemów zdrowotnych) oraz koncert zespół Earth.

Muzyka Eugeniusza Rudnika polegała na przedstawieniu słuchowiska dla dzieci głuchoniemych. Bardzo emocjonalna audycja. Położenie tego koncertu (parafia ewangelicko-augsburska) nadawała specjalnego klimatu. Żałuję tylko, że jednak nie było mi dane zobaczyć mistrza na żywo.

Potem byli Earth, którzy zanudzili mnie na śmierć i po dziesięciu minutach opuściłem kościół. Niestety ich post-rockowa wariacja nie przekładała się zupełnie na koncert, który miał obudzić, a nie zanudzić.

 

Piątek – to właśnie wtedy rozpoczyna się główna część festiwalu. Od piątku od godziny 15:00 do niedzieli do godziny 04:15 Dolina Trzech Stawów zamienia się w stolicę muzyki alternatywnej. Dużo do opowiadania, więc przejdę do czynów.

Ten dzień rozpocząłem od polskiej muzyki. O 17 godzinie na scenie eksperymentalnej pojawił się zespół Kaseciarz. Rozgrzanie namiotu do czerwoności o tak wczesnej godzinie to trudna sztuka. Udało im się! Zaserwowali godzinę mocnego, garażowego surf-rocka, który nie pozwolił nikomu na stanie bez ruchu.

Pozostając w temacie polskiej muzyki wybrałem się na Tribute dla Jerzego Miliana, który został przygotowany wraz z Narodowym Centrum Kultury. I choć przeszkadzała mi momentami zbyt wielka improwizacja saksofonisty czy to, że Inkwizycja swoimi próbami na scenie leśnej zagłuszała koncert, to w rezultacie wyszedłem zadowolony. Cymbałki dają radę! Z drugiej strony sam pomysł stworzenia tribute dla jednej z ważniejszej postaci polskiego jazzu wywołuje pozytywne emocje. Komu złożą hołd za rok?

No, ale dosyć rozmyślań o polskim jazzie. Na scenę wchodzi Inkwizycja i serwuje potężną dawkę hardcorowego punka. Nie do końca trafił do mnie ich koncert, lecz na pewno jest to ciekawa propozycja na godzinę 18:45, gdzie potrzeba lekkiego kopnięcia i pobudki przed następnymi koncertami.

Ostatnim polskim koncertem, na który powędrowałem tego dnia był koncert zespołu Kobiety. Był to wyjątkowy koncert ze względu na to, że zagrali oni w całości swój debiutancki album Kobiety. Wyjątkowym przeżyciem jest usłyszeć po 15 latach te kultowe utwory na żywo. Smaczków dorzucali również Grzegorz Nawrocki i Maciej Cieślak, którzy zadbali o odpowiedni poziom improwizacji i to, aby debiut nie został odegrany w 100%, tylko został odpowiednio zaaranżowany do występu live.

10394501_1661269637432468_5261935972037331423_n

Kobiety / fot. Magda Sieprawska

 

Po tej długiej podróży z polską muzyką, ewakuowałem się na amerykańskie trio clipping. Jakie to szczęście, że zaczęło padać na dworze, co zmusiło mnie do szybkiego przejścia do namiotu, gdzie był… ogień! Cytując Daveeda Diggsa „it’s clipping, b*tch!” – większość tylko tyle była w stanie powiedzieć po tym, co stało się na scenie eksperymentalnej. Niesamowita energia płynąca z połączenia hip-hopu z eksperymentalną muzyką elektroniczną. Świetna dykcja, trafne podkłady, publika rozruszana w 5 sekund.

Po tym, co zrobili rok temu faceci z The Paradise Bangkok Molam International Band, nie zastanawiałem się nad wyborem pomiędzy Oranssi Pazuzu, a Orchestre Poly-Rythmo de Cotonou, tylko od razu poszedłem na tych drugich. Afrykański vibe przesiąknął widownię wszerz i wzdłuż, co można było zauważyć od samego początku, gdy publiczność zaczęła tańczyć. Mało kto stał bez ruchu. Miły koncert, nacechowany pozytywnymi emocjami, a przede wszystkim pokazujący jak bardzo autentyczna jest muzyka afrykańska. Rojek, oby więcej takich rzeczy w przyszłości!

Następnym koncertem przedstawiającym materiał sprzed paru dekad był koncert Michaela Rothera, który prezentował muzykę kapel, których muzykę współtworzył czyli NEU! i Harmonia. Niemiec, z racji tego, że grał tu pierwszy raz, nie spodziewał się tak świetnego odbioru. A było widać jak ludzie się bawili, w szczególności, gdy weszły dwa klasyczne utwory z jednej z najlepszych krautrockowych płyt wszechczasów – czyli HallogalloNegativland z debiutanckiego albumu NEU! Wtedy chyba wszyscy dali upust swoim emocjom i nie patrząc na nic wpadli w psychodeliczny trans. Świetny koncert.

Niestety, jeden utwór Michaela Rothera musiałem opuścić, dlatego, że na scenie głównej zaczynała grać główna gwiazda wieczoru czyli Neutral Milk Hotel. I to jest dla mnie najlepszy koncert OFF-a. Muzyka folkowa przedstawiona na milion sposobów. Gra na emocjach choćby poprzez częstą ewakuację zespołu, która miała na celu jeszcze bardziej skierować na pierwszy plan Jeffa Manguma, który pogrywając na gitarach akustycznych, zamieniał się w wielkiego barda niczym Neil Young czy Johnny Cash. Wyrzuciłbym tylko nietrafny bis, aczkolwiek po takim koncercie jestem w stanie wybaczyć chyba wszystko :)

Ostatnim koncertem, na który miałem zamiar pójść to koncert brytyjskiego muzyka Holdena. James, wspomagany przez saksofonistę i perkusistę stworzył świetny IDM-owy koncert znakomicie wpasujący się w porę, o której grał. A moment, w którym zaczął grać mój (i śmiem twierdzić, że większości widowni) ulubiony utwór czyli Renata utwierdził mnie w przekonaniu, że jest to koncert, na którym powinienem być. I byłem.

Po tak wyczerpującym, moim zdaniem najlepszym dniu festiwalu, nie pozostało mi nic innego jak iść spać i regenerować siły na następny dzień.

 

A więc sobota. Tego dnia scena eksperymentalna była zadedykowana Oskarowi Kolbergowi, co w rezultacie stworzyło miejsce gromadzące scenę ethno/folk. Znudzony więc line-upem, który niezbyt przykuwał moją uwagę, poszedłem z ciekawości na Same Suki, jednak po usłyszeniu warstwy lirycznej, która nie przekonała mnie zupełnie, stwierdziłem, że odpuszczę. Dlatego zaczekałem i poszedłem dopiero na Zeusa. Wybawiłem się przednio, niestety nie do końca w pozytywnym tego słowa znaczeniu. W porównaniu do tego, co zrobił rok temu Bisz – ten koncert był po prostu biedny. Klasyczny skład MC, DJ i hypeman to nie materiał na scenę główną. Tłumaczenie przez cały koncert genezy swojego rapu i albumów, po czym zagranie większości utworów z ostatniego albumu też jest strzałem w kolano. Koncert dopełniły również śmieszne ruchy sceniczne i chociażby zachęcanie dziewczyn do krzyczenia „jestem piękna” :D

Bardzo czekałem na DakhaBrakha lecz w rezultacie po paru minutach wyszedłem, gdyż nie zostałem jakoś zaskoczony tym koncertem. A szkoda, bo wiązałem wielkie nadzieje. Jednak szybko moje rozczarowanie zabił zespół Deafheaven, który już od pierwszej minuty zaserwował ostre granie w najlepszym wydaniu. Dużym przeżyciem była również interakcja z widownią przy ostatnim utworze, kiedy to wokalista zszedł do swoich fanów. Długo się nie mogłem podnieść po tym koncercie.

Odpocząłem więc dobrą godzinę i wyruszyłem na koncert Bo Ningen. I tutaj mam spory problem – z jednej strony koncert był napompowany hałasem przez cały czas, lecz z drugiej strony uważam, że z niektórych utworów można było wycisnąć trochę więcej. Co prawda potencjał ostatniego utworu został wykorzystany w 100%, jednak brakowało mi tego trochę przez cały koncert. Niemniej jednak – wrażenie jak najbardziej pozytywne.

Następnie przeszedłem kawałek dalej, bo na scenę Trójki, gdzie miał zagrać po raz pierwszy na żywo Noon. Oczekiwania były spore, do ostatniej chwili zastanawiałem się czy nie wybrać Jerusalem in My Heart. Ależ bym żałował – to, co zrobił Bugajak przerosło moje oczekiwania! Na szczęście nie skupił się tylko na instrumentalach z albumów nagrywanych wraz z Pezetem, lecz zaserwował świetną mieszankę utworów ze swoich wszystkich albumów (nawet ostatniego!), jednocześnie przedstawiając je inaczej niż albumach. Koncert zwieńczył klasycznym już Vision i był to jeden z najlepszych closerów tego festiwalu.

Headlinerem dnia sobotniego był zespół The Jesus and Mary Chain, który dał fajny, spokojny koncert, w sam raz na rozluźnienie po całym dniu i takich wariacjach jak Bo Ningen czy Deafheaven. Były utwory z klasycznego Psychocandy, aczkolwiek nie zabrakło kompozycji z innych okresów tego zespołu. Reasumując – półtorej godziny lekkiego shoegazingu, który nie przeszkadzał.

10550854_1661270794099019_7055601728849013283_n

The Jesus and Mary Chain / fot. Magda Sieprawska

 

Ależ w polskim nieżalu zrobił się boom na Karpaty Magiczne. Toteż zewsząd zebrała się masa osób, aby zobaczyć co zaserwuje nam ten tajemniczy projekt. Niestety – zawód był tak wielki jak oczekiwania. Nie wiem ile osób zasnęło na tym koncercie, jednak było ich wielu. I ja odpuściłem w pewnym momencie. Gdyby nie dosyć niska temperatura to pewnie przeszedłbym się jeszcze na Pionala, którego Destiny słyszałem w oddali i budziło pozytywne emocje, jednak było wiele czynników, które przeszkadzały mi w odbyciu jedynej, słusznej drogi na scenę leśną. No cóż, Pionala już widziałem z Talabotem, a znając życie, to zobaczę go jeszcze nie raz.

Niedzielę rozpocząłem już o 15:00, gdyż na scenie mBanku czekali na mnie moi znajomi z Die Flöte. Trzymałem za nich kciuki odkąd usłyszałem ich pierwszy utwór i po tym koncercie jestem wciąż na tak. Polskie The Sea & Cake, bowdown!

Długo zbierałem się na koncert Hatti Vatti (a miałem już dwa razy okazję), a to dlatego, że jego pierwsza płyta jest dla mnie zbyt ciężka. Nie byłem jednak przekonany co do artystów grających na innej scenie, a i do eksperymentalnej miałem dosyć blisko. Stwierdziłem, że warto zaryzykować. Na szczęście zagrał z Lady Katee materiał z drugiej płyty, więc mogłem na spokojnie potupać do lekkiej elektroniki, która o 15:30 była miodem dla moich uszu. Liczę, że takie klimaty zaserwuje nam Piotrek Kaliński na nadchodzącym albumie, który stworzył wraz z Noonem.

Z eksperymentalnej znów wróciłem na maina, gdzie wraz ze znajomymi udałem się na koncert zespołu Thaw. Dosyć mocnym błędem było wypuszczenie black metalu o godzinie 16:00 na scenę główną, jednak sam koncert był dosyć ciekawą dawką metalu. Niemniej jednak za rok chętnie zobaczyłbym w ich miejsce Mgłę, na którą czekam już kolejnego OFF-a.

Kolejnym polskim koncertem tego dnia był Stefan Wesołowski, który w namiocie sceny eksperymentalnej (znowu :D) przedstawił nam materiał z jego drugiego albumu Liebestod. Prywatnie jestem wielkim fanem Maxa Richtera i dla mnie ten koncert był takim polskim odpowiednikiem. Baardzo ładny występ i jedyne, czego żałuję to tego, że tak szybko się skończył. Niemniej jednak dziękuję za wykorzystanie każdej minuty – nawet, gdy skończył się materiał z jego drugiego albumu, to Stefan zagrał dla nas jeszcze utwór ze składanki, w której maczał palce.

Trochę się rozpadało i stwierdziłem, że to dobry moment, aby przejść się do namiotu na Evana Ziporyna. Jednak po paru minutach koncertu wybiłem to sobie z głowy i wyruszyłem na szalonego Andrewa W.K. Co on robił na tej scenie, to nawet ciężko mi powiedzieć. Machanie do publiczności, rzucanie koszulek, krzyki, wrzaski, szalona gra na pianine. To nie był koncert, to było jakieś przedstawienie! Niemniej jednak takich rzeczy również brakuje na OFF-ie, niczym Scootera (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi).

Nie miałem w ogóle parcia na Warszawską Orkiestrę Rozrywkową, która grała Song Reader Becka i w rezultacie po paru minutach uciekłem. Nie wiem, czy jest czego żałować – kompletnie nie moja bajka.

Za to żałowałbym bardzo Nisennenmondai, którzy kupili mnie wizją techno na gitarach. Rozgrzany namiot przypominał mi to, co działo się na clipping. Wielkim zaskoczeniem był lekki głosik i zaskoczenie Japonek, na to, jak został odebrany ten koncert. Było warto, zdecydowanie.

Jednak tego dnia najlepszy koncert należał do zespołu Slowdive. Fenomenalna tracklista zwieńczona od A do Z najlepszymi utworami zespołu, która idealnie pokazała to, jak zespół zmieniał się na przestrzeni lat 90. Żadnych wariacji, które mogły wypaść fatalnie, tylko odegranie w najlepszy, możliwy sposób utworów. Top 3 koncertów na OFF-ie.

Po spokojnym koncercie na mainie, przyszedł czas na bombę w postaci Fuck Buttons. Nie żałowali w ogóle odbiorcy, tylko od początku zaserwowali mu dawkę hałasu, który można było usłyszeć nawet na polu namiotowym i to w całkiem dobrej jakości. Idealna fuzja psychodeli zaserwowana w elektronicznej postaci była ciekawym przeciwieństwem do tego, co serwował Glenn Branca na eksperymentalnej i szczerze mówiąc nie żałuję wyboru. Wybawiłem się przednio, a utwory, które zaserwowali są również moimi ulubionymi produkcjami z płyt Tarot SportSlow Focus.

Ostatnim headlinerem OFF-a był zespół Belle and Sebastian, który zaserwował nam półtora godziny pięknych melodii. Bardzo miłym doświadczeniem było usłyszeć te klasyczne już utwory dla muzyki alternatywnej. Ciekawym zjawiskiem była również interakcja Murdocha z publicznością, której reprezentanci zostali zaproszeni. Zdecydowanie na plus.

 

Belle and Sebastian / fot. Magda Sieprawska

 

Rok temu kończyłem festiwal koncertem Johna Talabota, zaś w tym roku jego miejsce zajął The Range. Zaserwował on ciekawy, godzinny set, który dużo czerpał z instrumentalnego hip-hopu i pochodnych. W sam raz na godzinę 01:30, gdzie publiczność potrzebuję dźwięków do odpoczynku.

Na koniec wpadłem jeszcze do dwóch namiotów. Pierwszy z nich, Trójki, serwował Svengalisghosta, który po spokojnym secie Range, postanowił przenieść nas do krainy techno i kwasem płynąca. Niesamowite jak o 3 rano ludzie potrafili jeszcze bawić się do tego ciężkiego acid techno, niemniej jednak również zostałem porwany do tańca. Ciekawym również zjawiskiem było to, jak mało osób w tym samym czasie było na Etienne Jaumet, o którego zahaczyłem, gdy wracałem z namiotu Trójki. I w sumie jestem w stanie zrozumieć, gdyż niestety, moim zdaniem, nie sprostał on oczekiwaniom. Muzyka, jaką serwował była monotonnym zapętleniem dźwięków syntezatora i nieudanych prób improwizacji saksofonowych. Niemniej jednak parę osób było i to zapewne nie bez powodu :)

 

Reasumując – festiwal spełnił moje oczekiwania. Z chęcią dołożę cegiełkę swoją obecnością do następnej edycji, która, swoją drogą – będzie już dziesiąta. Panie Arturze, czas na jakieś bomby? Moje oczekiwania – Ewa Braun plays Stereo – oj, co to by było… Dołóżmy do tego Lenny Valentino czy Ściankę i moje oczekiwania zostaną spełnione. Z chęcią wysłuchałbym również odświeżonej płyty sprzed kilkunastu lat, tak jak to było w przypadku Zbigniewa Wodeckiego rok temu. Z zagranicznych artystów – właściwie tutaj nie mam wielkich oczekiwań. W sumie wszystko w rękach dyrektora festiwalu :)

 

[fot. Magda Sieprawska / outrave.net] – wielkie dzięki!